Tymczasem u nas w folwarku rozlokował się jakiś rosyjski oddział. Było to już przed wieczorem. Żołnierze rozłożyli się w stodołach, oficerowie natomiast u różnych ludzi po domach i we dworze. W naszej ciasnej izdebce ulokowało się chyba dwóch oficerów. Ogrzewali się i wypoczywali po tym zimowym marszu. Natomiast my robotnicy i fornale postanowiliśmy dostać się do magazynu, w którym Niemcy przed ucieczką złożyli swoje kufry. Nazywaliśmy ten magazyn lamusem. Był to solidny budynek, zbudowany kilkadziesiąt lat wcześniej z dużych bloków kamiennych, z kratami w oknach. Dostaliśmy do niego klucz od pana Leszczyńskiego pod pretekstem pobrania pokarmu dla koni. Tam były te niemieckie kufry, których nie zdążyli wywieźć. Na samym początku po otwarciu lamusa trochę ze strachem zajrzeliśmy do jednego kufra. Znajdowały się w nim różne rzeczy potrzebne w podróży, jak bielizna, ręczniki i tym podobne. Każdy sobie wziął po trochę to co mu przypadło. Ja znalazłem piękne buty oficerki i chciałem je zabrać, ale wyrwał mi je jeden z żołnierzy rosyjskich, którzy przyłączyli się do rozbierania tych kufrów. Byłem wściekły, ale nic nie mogłem poradzić. Kląłem tylko na niego w myślach.
Rwetes jaki powstał przy otwieraniu skrzyń był straszny. Każdy wyrywał co się dało, jeden przez drugiego. Ja, widząc to, wziąłem naszego Stacha do pomocy i razem złapaliśmy cały kufer, po czym cichcem wyszliśmy z tego bałaganu. Zdobycz zanieśliśmy do stodoły obok i tam zamknęliśmy. Był to już ostatni moment, bo wkrótce oficerowie rosyjscy zorientowali się w sytuacji i wygonili wszystkich z magazynu. Co kto wziął, to jego, ale nie było tego wiele. Prawie wszystko zostało w lamusie.
Przed budynkiem postawili wartownika. O mało nie skończyło się to tragedią, bo wieczorem ojciec poszedł pod ten magazyn po owies dla koni. Wartownik widząc go natychmiast wystrzelił w górę i położył ojca na ziemi. Dopiero po przyjściu jakiegoś starszego stopniem zwolniono go i wrócił do domu. Kiedy nam to opowiedział, zrobiliśmy mu awanturę, że gdzieś go nosi wieczorem. Natomiast jeszcze wcześniej, kiedy było widno, uchwaliliśmy, że za naszą pracę w czasie okupacji należy się robotnikom folwarcznym jakaś rekompensata. Ojciec i inni poszli do obory i wyprowadzili dorodną jałówkę z przeznaczeniem na konsumpcję. Tymczasem pan Leszczyński, który jak już wspomniałem był ojcem właścicielki tego folwarku, stanowczo się temu sprzeciwił. Nie pozwolił na zabicie krowy zapowiadając, że jeśli nie odstąpią, to krew się poleje. Na to ojciec podszedł do niego z nożem w ręku i powiedział: krew się poleje, ale pańska! Reszta robotników go poparła i pan Leszczyński musiał ustąpić. Cóż to była dla niego za strata, skoro stado liczyło około 30 krów Po tylu latach pracy ludziom należała się chociaż ta jedna jałówka. Zresztą robotników poparli i rosyjscy oficerowie, którzy u nas kwaterowali.
Po oprawieniu i podzieleniu mięsa na wszystkie rodziny, w czworakach zaczęło się gotowanie. Nie wiem skąd, ale wieczorem znalazła się i okowita. Mama tylko gotowała i każdemu przydzielała jego porcję. Pamiętam zadymioną izbę pełną ludzi, którzy się u nas zebrali. Oczywiście popijali tylko dorośli, w tym także oficerowie. Rosyjscy oficerowie opowiadali, jak to teraz będą rządzili robotnicy, a panów już nie będzie. Tłumaczył to wszystko na język polski Matusiak, były praporszczyk z carskiego wojska. Ludzie się cieszyli, że Niemców już niema. Pogaduszki trwały do późna w noc. Wreszcie znużenie nas opanowało i senność. Pokładli się wszyscy, jak kto mógł, dzieci na łóżkach, dorośli zawinięci w kożuchy na ziemi, bo przecież w izbie było ciepło. Taki był pierwszy dzień wolności, czy raczej pierwsza noc.
Rano jak zwykle musiałem pójść do oporządzania stada krów, bo zimą innej pracy nie było. Wszedłem do drugiej stodoły i chciałem brać siano, a tu pod sianem co rusz ktoś leży. Okazało się, że to Rosjanie. Spali zmordowani marszem i mrozem w tych swoich kożuchach, kufajkach i walonkach, a broń leżała koło nich. Jak oni nie pomarzli w czasie tych dużych mrozów, to nie wiem do dziś. Całe szczęście, że mi nie przyłożył który za to deptanie po nich, bo przecież tak było. Ale widocznie byli zbyt zmęczeni, bo nawet nie reagowali.
Tego samego dnia po śniadaniu oddział kwaterujący w naszym folwarku zebrał się i wymaszerował na zachód. O ile sobie przypominam zabrali na wozy resztę tych kufrów z naszego spichlerza.
Przez cały czas od północnego zachodu słychać było głuchy huk armat. Tymczasem u nas zaczęły się nowe porządki. W środku wsi zakwaterował się rosyjski oddział NKWD. Pojawili się jacyś polscy ludzie z podziemia, ale nie wiadomo było dokładnie z jakiej formacji. Nikt tego nie wiedział. Zaczęto organizować służbę porządkową we wsi. My z Jankiem Kowalskim zapisaliśmy się do niej. Dostaliśmy białoczerwone opaski, jakieś karabiny, które pamiętały I wojnę światową i zaczęliśmy patrolować okolicę. Chodziło o to, żeby ludzie nie kradli i nie niszczyli mienia w opuszczonych gospodarstwach.
Pamiętam jak zorganizowano podwodę dla tego zabitego własowca, którego gdzieś wywieziono, aby go pochować. Na naszym posterunku było nas kilkunastu chłopaków, ale nikogo oprócz Janka nie znałem. Polski komendant rezydował obok wojennego komendanta NKWD w tym samym budynku. Było też kilku niższych rangą enkawudzistów, którzy na zmianę jeździli lub chodzili gdzieś ze swoim dowódcą.
Na pierwszy patrol wybraliśmy się z Jankiem do naszych czworaków. Zaraz też robotnicy zaczęli z nami rozmawiać, jakbyśmy dużo więcej od innych wiedzieli. Po tych rozmowach, gdy tylko wróciłem po służbie do domu, przyszła do mnie pani Leszczyńska żona naszego rządcy, jak go nazywaliśmy. Okazało się, że miała do mnie prośbę, żebym porozmawiał z Jankiem o zdarzeniu, mającym miejsce podczas okupacji, kiedy to pan Bachmann wysłał Janka do Rzeszy, konkretnie do Geislingen (chyba Zagłębie Ruhry). Chodziło o to, że Jasiu w zdenerwowaniu pokłócił się przy pracy z panem Leszczyńskim i nie chciał wykonać jego polecenia. Nie było to nic zdrożnego, ale jak to młody gniewny nie chciał i już! Na tę awanturę nadszedł pan Bachmann, no i po kilku słowach kilkakrotnie Jasiowi dał w twarz. Zakończyło się to wywiezieniem Janka do Rzeszy, skąd dopiero po dwóch latach powrócił jako chory. Stąd obawa pani Leszczyńskiej, że Jasiu będzie się mścił. Ja już z nim na ten temat rozmawiałem wcześniej i powiedziałem mu, żeby nie miał żalu do Leszczyńskiego, bo to nie jego wina, takie były czasy i już. Uspokojona tym pani Leszczyńska była mi bardzo wdzięczna. Ale nie dziwię się, że wcześniej się obawiała. Miała powody, bo niektórzy potrafili być mściwi i za różne krzywdy odpłacali dużo większymi, zresztą nie zawsze słusznie.
Któregoś dnia komendant posłał mnie do folwarku w pobliżu stacji kolejowej Witonia. Należał on do Niemca, który również przed wojną był jego właścicielem. W czasie wojny musiał podpisać folkslistę, bo był przecież Niemcem z dziada pradziada. Tego się nie wypierał. Natomiast przez całą wojnę chronił polskich robotników i nikogo nie wysłał na roboty przymusowe w głąb Rzeszy. Umieli to docenić jego robotnicy i uprosili go, żeby nie uciekał przed Rosjanami, bo oni go obronią. Właśnie jego wezwał polski komendant, a podejrzewam, że i ten rosyjski też chciał go widzieć. Poszedłem do niego i powiedziałem, że jest wezwany na posterunek. Zapytał mnie, czy jest aresztowany, ale zgodnie z prawdą poinformowałem go, że może przyjść w dowolnym czasie, dogodnym dla siebie. Po tym zawiadomieniu wróciłem na posterunek i zameldowałem komendantowi wykonanie polecenia. Kilka godzin później pojawił się ten Niemiec. Rozmawiał z komendantami jakiś czas, a następnie zwolniony został do domu. Co później się z nim stało, nie wiem, bo w marcu wyjechaliśmy do Łęczycy.
Na służbie spędzaliśmy z Jankiem całe dnie. Poza patrolami po wsi często miałem dyżury na posterunku. W miarę upływu czasu sytuacja się normowała, niemieccy jeńcy byli transportowani na wschód, gdzie mieli pokutować za zbrodnie wojenne i odbudowywać zniszczenia jakich dokonali. Taka jedna grupa jeńców akurat zatrzymała się przed naszym posterunkiem. W tym samym czasie wracali też Ukraińcy wywiezieni przez Niemców do Rzeszy. Jeden młody chłopak ukraiński zobaczywszy tych jeńców niemieckich doskoczył do nich, żeby któremuś przyłożyć w gębę. Krzycząc za mojego baćkę... trochę jednemu przyłożył. Ale nasi z posterunku szybko go powstrzymali, bo jeniec przecież nie mógł się bronić.
Pewnego dnia stałem na warcie przy wejściu do posterunku, kiedy to jeden z chłopaków, który był akurat po służbie, wracał ze wsi na kwaterę. Widząc go zażartowałem Po co wracasz, a ten niewiele myśląc otwartą dłonią przyłożył mi w ucho aż zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Był to tak niespodziewany atak, że nawet nie zdążyłem się zasłonić. Ale po sekundzie szlag mnie trafił i wpadłem do komendanta z krzykiem: gdzie tu jest jakiś karabin, ja tego skur zastrzelę! Zrobił się raban na posterunku, bo nie wiedzieli o co chodzi. Wyleciał ze mną komendant z bronią w ręku i dopiero jemu wszystko wyjaśniłem, ale tamten sukinsyn już sobie poszedł. Okazało się potem, że cholera pochlała sobie wódy, tak że nie wiedział nawet gdzie był. Mało brakowało, a dostał by kulę. Na drugi dzień przyszedł do mnie z przeprosinami. Ale co się z niego naśmiali, że o mało śledzia nie zjadł! Mnie natomiast komendant nie pozwolił chodzić z nabitym karabinem mówiąc, że wybił bym mu posterunkowych. Moim zdaniem niektórych by należało!
Pod koniec lutego komendant naszej placówki MO przydzielił mnie do powożenia bryczką rosyjskiego wojennogo komandira, z którym wyjeżdżał nasz komendant i jeden z enkawudzistów w obstawie (z pepeszą). Jeździliśmy po dworach, których w naszej okolicy było kilka, między innymi Ktery, Strzegocin, Leszno. W tych dworach zbierali się robotnicy, a wojennyj komandir agitował ich do parcelacji gruntów i zachwalał zdobycze klasy robotniczej. Zaczynała się komunizacja Polski. Te dwory znałem jeszcze z czasów wcześniejszych, kiedy to pan Bachmann był szefem NSDAP w Witoni. Otóż w tym okresie z dużych miast z głębi Rzeszy przywożono do Warthegau (tak nazywał się okręg Warty) niemieckie dzieci. Były one rozmieszczane w dużych dworach u Niemców. Wspomniałem już o tym działaniu trochę wcześniej, bo i u nas czyli u pana Bachmanna było ich dwoje. Kiedy przychodziły święta Bożego Narodzenia czy wielkanocne, dla tych dzieci były zbierane i rozsyłane paczki świąteczne. Mnie zawsze pan Bachmann powierzał to zadanie, więc jeździłem po dworach na rowerze. Mimo że były to dzieci niemieckie, żal mi ich było, bo co one zawiniły, że ich rodzice zgotowali im taki los.
Tymczasem na naszym posterunku kazali nam pisać podania o przyjęcie do Milicji Obywatelskiej. Janek Kowalski napisał to podanie i został przyjęty. Natomiast ja nie chciałem i w związku z tym odszedłem z posterunku. Nasza rodzina po uzgodnieniu warunków z panią Kantorkową, około 15 marca 1945 roku przeprowadziła się do Łęczycy. Oczywiście zabraliśmy ze sobą naszą Mećkę. Zamieszkaliśmy na Ozorkowskim Przedmieściu, w niedużej izdebce na terenie gospodarstwa pani Kantorkowej. Było tak samo ciasno jak w Witoni, ale byliśmy już do tego przyzwyczajeni. We trzech, to znaczy ojciec, ja i brat Staszek zaczęliśmy pracować w gospodarstwie pani Kantorkowej. Wszelkie roboty wymagające zaprzęgu konnego i na roli robił ojciec, a my ze Stachem wykonywaliśmy prace pomocnicze i ręczne, jak to zwykle w gospodarstwie. Było to gospodarstwo ogrodnicze, a więc w obowiązkach mieliśmy wszelkie prace przy inspektach, a potem przy sadzeniu rozsady i pieleniu. Wykonywaliśmy je pod kierunkiem ogrodnika, który mieszkał po przeciwnej stronie ulicy. Miał ładną córeczkę, która też chodziła do szkoły.
Już w marcu 1945 roku uruchomiono w Łęczycy szkołę, więc nasze dzieciaki Jasia i Hania zapisane zostały na naukę dzienną, żeby uzupełnić sześcioletnie zaległości. Natomiast my ze Stachem poszliśmy do szkoły wieczorowej. Stachu do V klasy szkoły powszechnej, a ja do klasy VI. Było to ciężkie zajęcie. Przez te sześć lat nikt nas nie uczył, a w domu też nie mieliśmy do tego okazji i warunków.
Z tego okresu nie pamiętam specjalnie żadnych szkolnych wybryków, bo nie mieliśmy do tego głowy. Chodziło przecież o to, żeby czegokolwiek się nauczyć. Nie pamiętam też żadnych kolegów z klasy. Spotykaliśmy się tylko z braćmi Kaczyńskimi, których ze Stachem znałem jeszcze z listopada i grudnia 1939 roku, właśnie ze szkoły powszechnej w Łęczycy. Był to krótki okres, kiedy to Niemcy pozwalali chodzić polskim dzieciom do polskiej szkoły. Ale w 1940 roku już nie. Kaczyńscy chodzili potem trochę do szkoły zawodowej w Łęczycy, bo pracowali w różnych warsztatach (np. w krawieckim czy mechanicznym). Tym dzieciom Niemcy pozwalali chodzić do szkoły zawodowej, gdzie uczono nawet języka niemieckiego. Tyle chociaż zyskali mieszkając w mieście, my na folwarku tego nie mieliśmy.
Czasem ze Stachem odwiedzaliśmy nasze dawne lokum za parkiem, gdzie mieszkaliśmy na początku okupacji i skąd kilka lat wcześniej wysiedlił nas gestapowiec. Kiedyś wracając z tych odwiedzin natknęliśmy się na bandę łęczyckich łobuziaków. Od słowa do słowa nawiązała się rozmowa, która przeszła w awanturę. Ich kilku, a nas dwóch. Stasiu dał nogę i mądrze zrobił. Natomiast ja nie miałem zamiaru ustąpić. Może bym ich przestraszył, bo myśleli, że mam nóż w kieszeni, ale ja po rycersku zaprzeczyłem i pokazałem gołe ręce. W wyniku starcia gołymi rękami wyniosłem kilka siniaków. Brzydko to wyglądało. W domu pytali mnie później, czemu jestem taki poobijany. Trzeba było skłamać, że się potłukłem przy pracy. Nie bardzo wierzyli, ale jakoś mi to uszło. Po pewnym czasie byłem już mądrzejszy i z tymi łobuziakami nawet się zaprzyjaźniliśmy.