Pod koniec lipca 1944 roku w Witoni rozlokowała się niemiecka jednostka artylerii przeciwlotniczej. Natomiast od strony wschodniej, czyli od Warszawy słychać było dudnienie ciężkiej artylerii. Ziemia aż stękała od tych wybuchów. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ludzie po cichu mówili, że ruskie dają w dupę szwabom. Żyliśmy nadzieją, że nareszcie nadejdzie wyzwolenie od tych Niemców. Szczególnie, że na naszych polach zaczęliśmy znajdować ulotki PKWN-u, w których ogłaszano Manifest Lipcowy. Zebrałem kilka i przeczytałem naszym robotnikom. Wiadomość o powstałym rządzie Bieruta i Gomułki, tzw. rządzie lubelskim z Wandą Wasilewską, była dla nas odciętych od wszelkich wiadomości prawdziwą rewelacją. Wreszcie będzie wolna Polska i to robotnicza! Na naszych terenach przecież nikt nie znał metod działania bolszewików, nie słyszał o eksterminacji Polaków dokonywanej na terenach wschodnich. Przecież tamci obiecywali nam ziemię dla chłopów, fabryki dla robotników, szkołę dla młodzieży A wcześniej mieliśmy niemieckie obozy koncentracyjne, więzienia i inne prześladowania. W tej sytuacji czekaliśmy z utęsknieniem na nowy ład. Z zainteresowaniem i wiarą czytaliśmy słowa kierowane do nas robotników. Wierzyliśmy, że na pewno będzie lepiej niż pod okupacją niemiecką.
Kiedy zrzucono te ulotki, Niemcy dostali szału. Zaczęli ich szukając po polach i u ludzi, ale nikt im tego nie ułatwiał. Tymczasem ze stacjonującej w Witoni jednostki niemieckiej do naszych czworaków wieczorami zaczęli przychodzić na podryw dwaj żołnierze. Lubili kręcić się koło naszej klatki, gdzie mieszkała Kornelia, siostra pani Durysowej, a czasami przychodziły też inne panny. Miałem więc możliwość próbować rozmowy w języku niemieckim z tymi młodymi mężczyznami. Byli tacy sami jak nasi chłopcy. Na cholerę im była potrzebna wojna! Ale musieli na nią iść, albowiem Befehl ist Befehl, a jak nie, to więzienie. Ale z tymi żołnierzami wiązało się coś niepokojącego. Huk armat był nieustanny. Poza tym nasilały się pogłoski od tych, co czasami czytali niemieckie gazety lub słuchali radia, że w Warszawie wybuchło powstanie. Co i jak, tego nikt nie umiał dokładnie podać. My robotnicy mieliśmy absolutny zakaz dostępu do jakiejkolwiek informacji. Byliśmy jak to przysłowiowe dziecko we mgle. Przecież jak już wspomniałem, polskiej prasy nie było, nawet tej wydawanej przez Niemców. Radia Polacy również nie mieli, to skąd mieliśmy cokolwiek wiedzieć W naszym folwarku praca trwała normalnie, ciężko harowaliśmy przy żniwach. Lato bowiem było niezwykle upalne tego roku. Niemieccy żołnierze z pelotki przemalowywali samochody terenowe na kolory ochronne. Widziałem to po raz pierwszy. Najpierw opalali starą farbę palnikiem, następnie czyścili te miejsca i dopiero potem nakładali farbę ochronną, malując w esy floresy, przeważnie w różne łaty.
Już w połowie sierpnia, tak jakoś w niedzielę, niemieccy żołnierze zorganizowali pokaz filmowej kroniki wojennej. Zrobili to w jednej ze stodół. Zasilanie mieli z generatora, który stał na dziedzińcu. Ekran rozwiesili na belce i przy zamkniętych wrotach nawet był dosyć wyraźny obraz. Zebrało się wiele osób, z naszego folwarku i z innych niemieckich gospodarstw. Nawet sami Niemcy przyszli na ten pokaz, bo przecież oni też nie chodzili do kina, bo najbliższe było w mieście, czyli w Kutnie lub w Łęczycy. Dla nas to było wielkie przeżycie, bo przecież przez całą wojnę nie byliśmy w kinie! Na filmowych obrazach z frontu po raz pierwszy zobaczyłem wysadzanie torów kolejowych oraz niszczenie zakładów i fabryk przed oddaniem ich Rosjanom. Następnie pokazano walki na froncie zachodnim, oddziały toczące boje z aliantami. Niemcy pokazywali też jak przygotowywali rakiety V-1 w podziemnych magazynach i następnie odpalali je w kierunku Londynu. Strzelanie z działa grubej Berty było filmowane z walk powstańczych w Warszawie. Widzieliśmy to pierwszy raz i zrobiło to na nas niesamowite wrażenie! Jednak największą frajdę miały dzieciaki, które jak te wróbelki siadały na klepisku stodoły i z rozdziawionymi dzióbkami oglądały po raz pierwszy w życiu ruchome obrazki na ekranie.
Długo jeszcze po tych pokazach komentowaliśmy obejrzane zdarzenia. Po pewnym czasie, gdzieś tak na początku września, żołnierze z obrony przeciwlotniczej gdzieś się przenieśli. Powoli przechodziliśmy na jesienny rytm pracy w folwarku. To znaczy, że jak co roku przygotowywaliśmy się do zbiorów płodów rolnych na zimę. Były prowadzone omłoty zebranych latem zbóż, które czym prędzej Niemcy zabierali do centralnych rejonów Rzeszy, ciągle bombardowanych przez Aliantów. Całe szczęście, że pan Bachmann część tych zbiorów zostawiał dla swoich robotników. No i oczywiście dla siebie.
Jesienią też, widocznie z uwagi na sytuację na froncie wschodnim, pan Bachmann zlecił stelmachowi panu Czarneckiemu oraz ojcu Sabinki przygotowanie skrzyń. Aby przyspieszyć prace na pewien czas przydzielił mnie nawet do pomocy ojcu Sabinki. Dobre to było zajęcie, bo w cieple i człowiek tak się nie narobił jak w polu czy gospodarstwie. Ale co dobre nie może trwać długo. Po przygotowaniu pewnej, dosyć dużej liczby skrzyń, porozdzielano je po niemieckich rodzinach. Dla nas był to oczywisty znak, że już wkrótce będą musieli uciekać. Opanowała nas wielka radość i z niecierpliwością oczekiwaliśmy na ten moment.
Tej jesieni jak co roku dołowaliśmy ziemniaki, buraki pastewne dla bydła i liście na kiszonkę. Dni stawały się coraz zimniejsze. Zapowiadała się kolejna mroźna zima. Święta Bożego Narodzenia tego roku nie były zbyt radosne. Oczywiście głodu specjalnie nie było, były przecież jakieś produkty na Wigilię, niemniej jednak choinki nie mieliśmy. Nie mówiąc już o prezentach, gdyż takiego pojęcia nie znaliśmy! Powoli nam te święta przeszły. Cały zysk to był jedynie wypoczynek, podczas którego pograliśmy jak zwykle w karty. Ulubioną naszą grą była hazardowa gra w oczko, ale my graliśmy nie na pieniądze tylko na punkty.
Na koniec roku 1944 dzięki pracy fizycznej z chorowitego chłopaka stałem się silnym młodzieńcem. Miałem bardzo wyrobione mięśnie rąk i nie ulegałem już częstym przeziębieniom. Wiele wydarzeń i ludzi z tego okresu zatarło się już w mojej pamięci, ale do dziś wspominam pracującego u nas dorywczo stelmacha. Był to staruszek, który chętnie opowiadał dzieje biblijne, a szczególnie upodobał sobie Babilonię i Asyrię. Mogłem z nim na te tematy trochę podyskutować dzięki książkom pani Kamińskiej. Lubił szczególnie temat króla Nabuchodonozora. Dyskutowaliśmy sobie o wiszących ogrodach Semiramidy i w ogóle dużo się też od niego dowiedziałem. Mile go wspominam.
Przebywający z nami w folwarku Matusiak, były praporszczyk z carskiego wojska, opowiadał nieraz o swojej służbie przed I wojną światową pod japońską granicą. Mrozy były tam wówczas tak duże, że ziemia nocą pękała. Huk był przy tym tak potężny, że wartownicy nie wiedzieli czy to przypadkiem nie atak Japończyków. Mieli też tam na terenie koszar niedźwiedzia uwiązanego na łańcuchu, którego sołdaci lubili drażnić i dźgać bagnetami. Kiedyś zwierzę tak się wściekło, że zerwało się z łańcucha. Co się wtedy działo, to aż strach pomyśleć! Awantura była straszna, bo dowódca doszedł do sedna sprawy i kilku żołnierzy dostało dodatkową służbę. To jeszcze nic, gdyż kilku sołdatów było przez tego miśka poturbowanych. Podczas I wojny światowej w 1914 roku Matusiak dostał się do niewoli w Prusach Wschodnich. Tam dotrwał do końca wojny i stamtąd go zwolnili już do wolnej Polski.
W pamięci utkwiła mi też awantura z Michałem Czarneckim. Kiedyś pracowałem z którąś z dziewczyn na polu przy grabieniu, a obok pracował z końmi Czarnecki. Chłop lubił babki. Jego żona, wiedząc o tym, często się o to wściekała. Tego dnia zaczął się zalecać do tej dziewczyny, a ona też nie była wobec niego obojętna. Ja na ich amory patrzyłem obojętnie z daleka. Dopiero jak mi kazał sobie pójść na folwark, to się wściekłem, bo co on miał mi do rozkazywania! Zaczęła się awantura. W pewnym momencie skoczyłem do niego z widłami. Nie wiadomo jak by się to skończyło, gdyby w porę się nie zreflektował. Potem mój ojciec dochodził o co tu poszło, ale żadne z nas trojga nie chciało puścić pary z gęby. Dopiero po pewnym czasie sprawa przycichła, a mnie złość minęła. Michałowi zresztą też nie zależało na wyjaśnieniu sprawy. Tylko jego żona miała potem do niego pretensje, bo go dobrze z tej strony znała, ale to już nie moja sprawa. Niemniej jednak kiedyś Czarnecki się zemścił, oskarżając mojego ojca, że podrywał Stefcię Matusiaka. Oczywiście Michał był zazdrosny o wszystkie baby. Natomiast donos, czyli to co zrobił, to świństwo najgorszego gatunku. Bo nie było na to żadnych dowodów, a spowodowało to u nas tylko awantury domowe, które pamiętam do dziś. Ale czas to wszystko załagodził, szczególnie, że ojciec nie dawał żadnych podstaw do jakichkolwiek podejrzeń.
Nie wspomniałem jeszcze o naszych rodzinnych maluchach. Jasia w 1944 roku pracowała już na folwarku, za to Hania, Marysia i Czesio byli wolni od wszelkiego rodzaju obciążeń. Tereska była jeszcze oseskiem. Dzieci przynosiły nam do pracy śniadanie i po południu podwieczorek, szczególnie latem.
Były to skromne posiłki, ale bez nich byłoby jeszcze gorzej. Podstawowym daniem był chleb, a ponadto zupy typu barszcz i zalewajka. Poza tym dzieciaki chodziły z mamą na cmentarz, gdzie została pochowana żona dziadka Tomasza. Ja mało pamiętam tego rodzaju odwiedziny na cmentarzu.
Nowy rok 1945 powitaliśmy bez specjalnego entuzjazmu. Jedynie co było pewne to silne mrozy, które dawały się nam we znaki. Opadów śniegu specjalnie nie było. Przy tej zmarzniętej ziemi daleko ze wschodu niósł się odgłos wystrzałów armatnich. Zwiastował nam nadzieję na rychłe oswobodzenie. Gdzieś tak około 10 stycznia we wsi Witonia i w folwarku zaczął się ruch. Nasi lokalni Niemcy zwozili do spichlerza na folwarku kufry i walizy z różnym dobytkiem, który mieli nadzieję wywieźć ze sobą do Rzeszy. Około 15 stycznia przed wieczorem ujrzeliśmy od strony Łodzi piękne fajerwerki. Od Witoni to około 50-60 kilometrów. Niemniej słychać było wybuchy. Było to bombardowanie miasta i doskonale było widać choinki świetlne zrzucane z rosyjskich samolotów na spadochronach i wolno opadające na miasto.
Następnego dnia pan Bachmann zarządził ładowanie swoich betów na dwa wozy. Na jedne z nich załadował się potem z żoną i synem Ryszardem. Pojechali z nim dwaj nasi fornale Michał Czarnecki i Durys. Nie mieliśmy do nich żadnego żalu, krzywdy nam nie zrobili, ale mieliśmy satysfakcję, że jadą. Dzięki pracy w tym folwarku nie wywieziono nas do centralnej Rzeszy, gdzie było dużo gorzej, bo z żywnością było ciężko i te tereny były bombardowane przez aliantów.
Pan Bachmann nie chciał wziąć na podwodę ojca ze względu na naszą liczną rodzinę. Z tego samego powodu nie zdecydował się na Walczaka. Okazał się więc przyzwoitym człowiekiem. Inni Niemcy w tym czasie też się ewakuowali, a prawdopodobnie i niemieccy żandarmi, bo nie było ich już nigdzie widać.
Wspomnę jeszcze o tym bombardowaniu. Było to widowisko piękne dla nas patrzących z oddali. Natomiast dla tych, których bombardowali, to była tragedia. Rosjanie niszczyli bowiem dworce kolejowe w mieście. My jednak nie myśleliśmy o tym, tylko radowaliśmy się, że nareszcie przyjdzie wyzwolenie. Z dnia na dzień wzmagał się huk armat, a bocznymi drogami ciągnęły niedobitki niemieckich oddziałów. Szli zmaltretowani i zziębnięci. To już nie byli ci sami panowie świata z 1939 roku.
Było to chyba 19 stycznia 1945 roku, kiedy jedna taka grupa niemieckich maruderów wędrowała polami od strony Nędzerzewa, omijając większe osiedla. Z tej to grupy odłączyło się kilku żołnierzy, którzy weszli do Witoni. Być może, żeby się zorientować w sytuacji frontowej albo z głodu. Nagle od strony Strzegocina i Anusina pojawił się rosyjski patrol na samochodzie pancernym. Kiedy zobaczyli we wsi maruderów niemieckich, natychmiast otworzyli do nich ogień. Niemcy zaczęli się bronić i wywiązała się kilkuminutowa walka. Po tej wymianie strzałów niemiecki oddział w popłochu wycofał się na pola do swoich. Rosyjski patrol już ich nie atakował, tylko objechał wioskę i powoli wycofał się do Strzegocina.
Teraz dopiero okazało się, że z oddziałem rosyjskim był syn jednego z polskich rolników, który pokazywał Rosjanom drogę do wsi i służył im za przewodnika. W czasie tej strzelaniny chłopak ten, nie mający przeszkolenia wojskowego, został ciężko ranny i zmarł. Poza tym po stronie niemieckiej zginął jakiś własowiec. W strzelaninie został ranny, ale później żołnierze z patrolu dobili go i pozostawili koło kuźni. Po wyjeździe Rosjan zrozpaczona polska rodzina zajęła się swoim synem, a my oglądaliśmy tego zabitego własowca.
Następnego dnia przyjechali polscy żołnierze. Było to chyba 20 stycznia. Po raz pierwszy od września 1939 roku zobaczyliśmy polskie mundury. Dziwiły nas tylko te orzełki na czapkach podobne do wrony. Ale najważniejsze, że byli to nasi! Zaraz też po wizycie tych żołnierzy pojawiły się pierwsze regularne oddziały wojska sowieckiego. Mróz był siarczysty, jakieś kilkanaście stopni, więc ubrani byli w walonki, czapki uszatki, spodnie waciane i kufajki oraz w białe, ciepłe kożuszki. Przez Witonię szły później na zachód kolejne oddziały piechoty uzbrojonej w karabiny maszynowe. Jechały też samochody pełne sprzętu. Byliśmy już pewni, że Niemców szlag trafi. Polscy robotnicy odzyskali wolność. Niektóre rodziny zaczęły już wracać do swoich gospodarstw. Na Anusinie podobno jakiś polski gospodarz chciał zabić Niemca osiedlonego w jego gospodarstwie.