Chyba latem 1943 roku trafiła mi się na półtora miesiąca doskonała praca, gdyż zostałem polowym. W związku z tym musiałem dużo wcześniej wstawać i iść na pole żeby pilnować przed kradzieżą kalafiorów, marchwi czy kapusty lipcowej. Pilnowałem tego dobra podczas przerwy obiadowej i do późnego wieczora. Chodziłem sobie i tylko uważałem, żeby nic nie zginęło. Dobre to było zajęcie, ponieważ trochę wypocząłem od ciężkiej pracy. Były to moje jedyne wakacje podczas okupacji! Natomiast baby nie mogły patrzeć z zazdrości, że nic nie robię! Dlatego też knuły intrygi i po pewnym czasie musiałem wrócić do normalnej roboty. Ale co odpocząłem, to było moje!
Już od 1943 roku w całej Rzeszy nasiliły się bombardowania miast i obiektów wojskowych. Niemcy zaczęli wywozić małe dzieci do mniejszych miejscowości i na wieś. Do Bachmanna przyjechało dwoje maluchów około dziewięcioletni chłopiec i siedmioletnia dziewczynka. Rysio, synek Bachmanna, chodził z nimi na folwark, kiedy tylko wrócił ze szkoły z Kutna. Często wpadał do mnie, bo jakoś mnie polubił, no i wtedy zaczynały się zabawy. Najczęściej pokazywałem im różne miejsca na folwarku oborę z krowami, konie w stajni, buhaja, który łypał strasznym wzrokiem na nich i nerwowo grzebał nogą. Wymyśliłem w stodole skoki z belki na słomę. Było to dosyć wysoko, ale dla mnie nie było żadnego problemu. Dla Rysia, który miał jakieś 12 lat, też nie było trudne. Myślałem, że oni się ode mnie odczepią, ale gdzie tam! Pierwszy skoczył ten mały i bardzo mu się to spodobało. Za nim skoczyła dziewczynka i tylko krzyczała: noch ein mal, czyli jeszcze raz. Zabawa była na całego. Potem tylko mnie łapali, żeby te skoki uprawiać. Ale starałem się, żeby nie za często, obawiałem się bowiem jakiegoś wypadku oraz pana Bachmanna.
Zimą 1944 roku pan Bachmann zdecydował, żeby bagrować jeden z dwóch stawów, które należały do folwarku. Staw był bardzo płytki, więc skorupa lodowa była cienka. Przebicie jej nie stwarzało dla nas żadnej trudności. Przy tej pracy byliśmy zatrudnieni ja, Tadzio Karpiak, Janek Kowalski i Józio Sochacki. Z tym Józiem mieliśmy nieraz spory ubaw, bo był to chłopak dosyć ograniczony, chyba tylko po pierwszej klasie szkoły powszechnej, stąd niewiele wiedział o świecie. Pracował w naszym folwarku wraz ze swoją matką, a mieszkali za wsią Witonia koło torów. Jego ulubionym tematem był brat Szczepan, który wedlug niego wszystko potrafił. Często nazywaliśmy go żartobliwie: mój brat Szczepan.
Latem często korzystaliśmy z kąpieli w tym drugim stawie, przez który płynął strumyk. Nie był on duży, ale wiosną mocno przybierał i rozlewał się na okoliczne łąki. Poza tym latem często pławiliśmy tutaj konie, bo był dosyć głęboki i do tego doskonale się nadawał. Były w nim też ryby, ale jakoś nigdy nie udało nam się żadnej złowić. Po prostu żaden z nas tego nie umiał.
Muszę jeszcze wspomnieć o jednym z robotników. Był to brat dwóch siostrzyczek Wróblewskich. Miał na imię Władek i był od nas starszy o jakieś cztery lata. W związku z tym uważał się za dużo mądrzejszego. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie ten jego przemądrzały ton i wyniosłość z jaką nas pouczał. Ale mnie to osobiście nie przeszkadzało, gdyż lubiłem jego młodszą siostrę, która zawsze stawała po mojej stronie. Ona też mnie lubiła i często ze sobą przebywaliśmy. Ale to już inna historia.
Za czasów rządów kreisleitera w folwarku przez pewien okres pracował jako kuczer niejaki Królak.Pochodził z Jankowa Górnego skąd całą ich rodzinę Niemcy wysiedlili. Z jego bratem Leszkiem chodziłem przed wojną do tej samej szkoły powszechnej w Jankowie. Stąd znałem Janka. Był to przystojniak i nasze babki oglądały się za nim. Natomiast on upatrzył sobie Helenkę Czarnecką, córkę stelmacha. Ta się w nim całkowicie zadurzyła. Ten stelmach mieszkał w oddzielnym domku obok naszych koszarowych czworaków. Był tam też warsztat stolarski, gdzie pan Czarnecki wykonywał różne roboty stolarskie i kołodziejskie. Wszystkie obudowy inspektów w naszym folwarku były robione w tym warsztacie. Poza tym wykonywał różne doraźne prace dla innych Niemców. W drugiej połowie tego domku mieszkała jego rodzina. Mieli dużo więcej miejsca do mieszkania aniżeli inni pracownicy folwarku. Ich szczęście. U tego stelmacha pana Czarneckiego była jeszcze jedna młodsza dziewczyna, która miała tak jakoś 12 lat, chyba o imieniu Wanda. Ale na podrywkę była jeszcze trochę za młoda.
Zima w końcu 1943 roku znowu była mroźna. Boże Narodzenie obchodziliśmy tak jak nas było na to stać w czasie tej okupacji. Wigilii dokładnie nie pamiętam. Zapewne choinki nie było, bo niby skąd. Lasów w pobliżu Witoni nie było, to i drzewka nie. Natomiast nie było też głodu. Zawsze na stole były ziemniaki, do nich kapusta. Nie wiem skąd, ale i czasami było mięso z kury, oczywiście własnego chowu. Jajka i biały ser na śniadanie czy kolację z ciemnym chlebem, często barszcz. W święta bywały nawet placki z białej mąki rarytas w tamtych czasach.
Tak się zaczął rok 1944. Niemcy dostawali lanie na froncie wschodnim. Ruszyła ofensywa i wyzwalano coraz to nowe tereny Ukrainy, Białorusi i nasze polskie ziemie. Tutaj na prastarych ziemiach polskich powstał konflikt, gdyż Armia Krajowa, prawowita Armia Polska, która biła Niemców była rozbrajana przez oddziały NKWD. Przykładem Podole i Wołyń oraz Wileńszczyzna, gdzie rozbrajano polskie oddziały AK i wywożono na Sybir lub wcielano (oczywiście niektórych ) do Armii gen. Berlinga. W naszym folwarku wiedzieliśmy tylko o fragmentach operacji wojskowych. Nie mieliśmy gazet, nawet tych gadzinowych, czyli wydawanych przez Niemców. Ja czasami dorwałem jakąś niemiecką gazetę, szczególnie Volkische Beobachter, to tam piąte przez dziesiąte coś przeczytałem. Potem to korygowałem z mapą Europy i chociaż fragmenty poznawałem. Mało, ale zawsze się człowiek zorientował. Mogłem też to przekazać naszym robotnikom.
Zimowe mrozy nam robotnikom bardzo dokuczały. Przez całą okupację nie kupiliśmy sobie żadnych ciepłych ubrań. Łataliśmy stare kurtki i robiliśmy własnoręcznie buty drewniaki. Mnie czas mijał na rąbaniu drzewa w drewutni, żeby panu dziedzicowi było ciepło! Zawsze człowiek trochę zarobił, w każdym bądź razie krzywdy nie było. Gdy tylko wiosną 1944 roku trochę słoneczko poszło wyżej i zrobiło się cieplej, zaczęły się normalne prace przy inspektach. Miałem więc znowu zajęcie przy podlewaniu i tym podobnych pracach związanych z przygotowaniem rozsady do pikowania i potem do sadzenia w polu. Tam już dorastały do swoich właściwych rozmiarów i były zbierane przez pracowników folwarcznych, czyli przeważnie przez kobiety. Część była dla rodzin pracowników, natomiast całe tony odstawiana na wywóz do zgłodniałej Rzeszy.
Normalne prace polowe były wykonywane przez całą wiele dziewczyn i zamężnych kobiet, których było około dwudziestu. Nie wszystkie pamiętam. Pracowały w folwarku m.in. dwie siostry Wróblówny, Wanda i druga młodsza, której imienia nie pamiętam, córka stelmacha Helenka oraz córka drugiego stolarza Sabinka. Sabinka nawet została matką chrzestną naszej najmłodszej latorośli Kazimiery Teresy, urodzonej wiosną 1944 roku. Nie pamiętam natomiast, kto został ojcem chrzestnym. Chrzest odbył się w Górze św. Małgorzaty. Obchodów tej uroczystości też specjalnie nie pamiętam, mogę tylko przypuszczać, że musiały jakieś być, bo tak się złożyło, że na Święta Wielkanocne skorzystaliśmy z zezwolenia na ubój wieprzka wyhodowanego przez mamę, a podzieliliśmy się nim z panem Bachmannem, który dostał zezwolenie na ubój. Takie to były czasy, ale zawsze coś nasza rodzina na tym zyskała, a przy okazji także nasi sąsiedzi.
W majątku pracowały również żony naszych folwarcznych fornali, m.in. pani Leśniewska, a także niejaka Hania moja pierwsza, okupacyjna sympatia. Była też Zosia Kobuz, która mieszkała za stacją, Sochacka, starsza kobieta i jeszcze wiele innych, których nie pamiętam.
Tak to powoli minęła wiosna 1944 roku Był to czas pełen nadziei dla nas Polaków pracujących u Niemców, czy to u bauerów, czy na terenie folwarku. Wśród robotników chodziły słuchy o różnych akcjach partyzanckich przeciwko niemieckiemu okupantowi. Ale na naszych terenach nikt ich nie widział, bo tu nie było lasów ani gór. Poza tym na obszarze Rzeszy możliwa była tylko konspiracja, o walce zbrojnej nie mogło być mowy. Polacy byli zbyt rozproszeni i bardzo kontrolowani.
Około lipca 1944 roku drogi prowadzące ze wschodu na zachód zaroiły się od uciekinierów niemieckich. Na furmankach, na rowerach uciekało to wszystko w głąb Rzeszy, byle dalej od bolszewików. Prowadzili swój nędzny dobytek, bydło, a na wozach rodziny. Naród panów zwiewał do Vaterlandu. Jakże miło było wspomnieć wrzesień 1939 roku! Ten exodus trwał przez jakieś dwa tygodnie. Potem nagle się urwał. To znaczy nie było żadnej ucieczki Ukraińców, niemieckich maruderów wojskowych itp. Natomiast obserwowaliśmy wzmożony przelot różnych samolotów, prawdopodobnie niemieckich. Latały one dosyć nisko. Natomiast wysoko latały prawdopodobnie samoloty alianckie. Wtedy to po raz pierwszy widziałem chyba ze dwa razy potężny niemiecki samolot transportowy o sześciu silnikach, po trzy na każdym skrzydle. Poza tym to monstrum miało jako podwozie dwie gąsienice zamiast kół. Leciał dosyć nisko, tak że mogłem go doskonale obserwować. Robił wrażenie! Nigdy później nie widziałem takiego samolotu.