Tak to trwało przez wiele miesięcy aż do czasu, gdy majątek przejął nowy, przydzielony przez władze niemieckie właściciel, ściągnięty z Wołynia lub Podola po ataku Niemiec na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku Nazywał się Henryk Bachmann, przyjechał z żoną Heleną i synem Ryszardem. Podobno był rządcą w jakimś majątku na polskich Kresach. Tutaj dostał własny majątek, oczywiście z łaski Hitlera. Nastały nowe porządki. Najbardziej polubiłem małego Ryszarda, który został zapisany do szkoły w Kutnie. Trzeba było go odwozić na stację kolejową, a po południu z powrotem przywozić. Początkowo robił to mój ojciec, ale po jakimś czasie przejął ten obowiązek Michał Czarnecki, który bardzo o to zabiegał. Było to chyba wtedy, kiedy ojciec chorował i on jeździł w zastępstwie. I tak już zostało na dłużej. Zresztą ojcu specjalnie na tym nie zależało.
W ramach repatriacji z nowych terenów przyłączonych do III Rzeszy przyjechał na polskie gospodarstwo z Estonii niejaki Otto Hehel z rodziną. Okazało się, że do pracy u niego w gospodarstwie dostał się Romek Klimczak z Łęczycy, zatrudniony wcześniej u pani Kamińskiej. Mieliśmy więc ze Stachem kolegę z Łęczycy, do którego mogliśmy w wolnych chwilach wpadać. Szczególnie, że Otto Hehel, ze względu na znajomość języka rosyjskiego i na pewno estońskiego, został powołany do Wehrmachtu. Jakoś tak po roku przyszła wiadomość, że zginął rozbrajając rosyjską minę. Romek był więc prawie samodzielny, nie licząc wdowy po Hehlu, która tam rządziła. Ale była to dobra kobieta i nie miał u niej krzywdy. Z tego okresu pozostało mi jedyne zdjęcie z lat okupacyjnych, jak trzymamy z Romkiem małego źrebaka na ich podwórku.
W mojej pracy starszy Durys chętnie służył mi radą i pomocą. Był to człowiek bardzo doświadczony i niezwykle spokojny. Dużo się od niego nauczyłem. Ale był już stary i schorowany. Gdzieś tak w 1942 roku przestał pracować i po dłuższej chorobie zmarł. W styczniu tego roku Henryk Bachmann przyjął do pomocy przy krowach nowego pracownika. Był to Antoś, który odtąd razem ze mną zajmował się oporządzaniem stada. Miałem pewną wygodę, bo byłem starszym pracownikiem mimo mojego młodego wieku (15 lat). On natomiast był starszy wiekiem, bo miał około 30 lat, ale nie był zbyt rozgarnięty. Tak jakoś w tym czasie pan Bachmann nabył pięknego buhaja, który dostał oddzielne pomieszczenie, taką dużą klatkę. Było to potężne byczysko, ważące jakieś 600 lub 700 kilogramów. Do pokrywania krów byczka wyprowadzał Antoś, ze względu na to, że był z tym obyty, a ja się do takiej obsługi nie kwapiłem. Byk był wiązany grubym łańcuchem do koryta, a przy wyprowadzaniu, jak tylko zobaczył krowę, to strasznie szalał. Można go było utrzymać tylko dzięki temu, że miał założone w nosie kółko. Do tego kółka przypinany był długi drążek, przy pomocy którego doprowadzano zwierzę do wybranki. Razem z kolegami często drażniłem tego byczka. Dochodziło do tego, że na nasz widok już dostawał furii i nawet nieraz pogonił Antosia, którego nie lubiłem. Miałem satysfakcję, jak mu ten byk przyłożył, oczywiście niezbyt groźnie. Miało to jednak i swoje złe strony, bo jak Antoś był chory, to ja musiałem go obsługiwać, czyli dawać jeść i dopuszczać do okolicznych i naszych krów.
Chyba od kwietnia 1942 roku Stachu przejął pałeczkę ode mnie. Ja przeszedłem do pracy w charakterze robotnika rolnego, dzięki czemu mogłem więcej zarobić. Okazało się jednak, że nowe zajęcie było dużo trudniejsze. Zaczęło się od prac wiosennych, do których należało sypanie sztucznych nawozów na oziminy i przygotowanie pól pod wszelkiego rodzaju warzywa, których sadzonki były przygotowywane w inspektach. Najgorsze z tego było sypanie i sianie sztucznych nawozów. Przywiezione ze stacji kolejowej w workach, mieszaliśmy w odpowiednich proporcjach w stodole na klepisku. Potem ładowaliśmy mieszankę na wóz i wieźliśmy na pole, gdzie każdy z robotników brał odpowiednią porcję i sypał ręcznie na oziminy odpowiednio dozując, żeby nie było za dużo i nie za mało. Po takiej robocie byliśmy bardzo brudni, bo nawóz strasznie pylił, ale najgorsze w tym było to, że wżerał nam się w skórę. Niewiele pomagały okulary, ochrona twarzy i reszty ciała. Nigdy nie udało się zabezpieczyć przed wżeraniem się tych nawozów w oczy i skórę. Dochodziło jeszcze sypanie wapna pylistego, które również jest szkodliwe. Tak to trwało co najmniej przez tydzień, aż wszystkie pola obsialiśmy. Ta praca była wykonywana przez trzech a czasami przez czterech robotników. Byli ze mną Janek Kowalski, Tadzio Karpiak oraz Matusiak, starszy już robotnik, (były żołnierz carski).
Z moimi towarzyszami niedoli pracowałem przez wiele miesięcy przy wykonywaniu różnorodnych zajęć. Byłem najmłodszy w tej grupie, ale musiałem robić to samo co inni. Nikt za nikogo pracy nie wykonał. A oprócz wcześniej wspomnianej było jeszcze wywożenie nawozu z obory. Przez kilka miesięcy stado krów tak ubiło ściółkę, na której stało, że trudno to było ruszyć. A trzeba wiedzieć, że wywożenie nawozu z obory odbywało się minimum dwa razy w roku. Wspominam o tym gnojnym zajęciu, bo to była najcięższa praca, szczególnie wyczerpująca dla młodego organizmu. Do tego jeszcze niedożywionego. Samo rozrzucanie obornika na polu nie było już takie ciężkie. Odbywało się to bowiem na powietrzu, nikt nie poganiał, jeśli aura sprzyjała, to można było wytrzymać.
Po orce i bronowaniu tego kawałka roli, przeważnie trzeba było zbierać kamienie, bo wiele ich się wykopywało. Dziewczyny zbierały je do koszy, a my wynosiliśmy na duże pryzmy, skąd potem wywożono je na szosę lub używano do innych celów, na przykład przy jakiejś budowie. Była to też bardzo ciężka praca, tak przy wynoszeniu, jak i potem przy ładowaniu na wozy specjalnymi gablami. Te prace były prowadzone aż do żniw. W międzyczasie było sadzenie ziemniaków, sadzenie rozsady kapusty, kalafiorów czy też sianie marchwi i buraków, tak cukrowych jak i pastewnych. Do tych prac było przeznaczonych nas czterech robotników, czterech fornali oraz kilkanaście dziewcząt i kobiet. Wszyscy oprócz fornali byli zatrudnieni na dniówkę, czyli płatni byli w zależności od ilości przepracowanych dni. Moja dniówka wynosiła od 80 fenigów i rosła z każdym rokiem. W 1944 roku zarabiałem 1 markę 80 fenigów, za co mogłem kupić marmoladę z buraków i melasę na kartki oraz inne produkty potrzebne do życia.
Muszę jeszcze wspomnieć o pracach wczesną wiosną przy inspektach, do których wynajęto ogrodnika. Jego nazwiska już nie pamiętam. Był on odpowiedzialny za terminowe przygotowanie inspektów i wsianie tam nasion, które następnie były pikowane i rozsadzane po innych inspektach.
Do prac wiosennych należało również sadzenie ziemniaków. Jest to przecież podstawowy produkt żywnościowy w naszym rejonie, oczywiście poza chlebem i kaszą. Do tych prac była najmowana cała plejada kobiet. Były to córki stelmacha oraz naszych fornali. Poza tym była gromada dziewczyn z okolicznych wiosek. Rodziny ich zostały wysiedlone z ich własnych gospodarstw, część z nich wysiedlono do Generalnego Gubernatorstwa, natomiast część była przeznaczona do pracy na miejscu, czyli na terenach przyłączonych do Rzeszy.
Jedyną rozrywką były chóralne śpiewy i pogaduszki. Poza tym dobieraliśmy się w parach obok siebie i można było nieraz gawędzić o niebieskich migdałach. Celowała w tym niejaka pani Leśniewska, z którą lubiłem pracować. Poza nią były też inne dziewczyny, które chętnie polowały na chłopaków. Bo na dwadzieścia dziewczyn było nas tylko trzech. Nie liczę oczywiście żonatych. Mimo braku odpowiedniego odżywiania, to nawet to skromne, jakie zdołaliśmy wypracować wraz z ojcem i mamą jakoś starczało na naszą rodzinę, która w 1944 roku powiększyła się do dziesięciu osób, bo urodziła się Kazimiera Teresa.
W 1942 roku siostra ojca, Walentyna, przywiozła do nas na pewien czas swoją córeczkę Halinkę. Powodem była sprawa sądowa, gdyż Wala została skazana przez Niemców na więzienie. Po odsiedzeniu wyroku zabrała Halinkę do Łodzi. Dziecko miało u nas dobrze, bo nasza rodzina była przyzwyczajona do małych dzieci i czuły się u nas jak u siebie w domu. Mała Halinka nie sprawiała kłopotu. Jedynie mama miała nieco więcej pracy.
Trzeba wspomnieć o higienie w naszej rodzinie w tych ciężkich okupacyjnych czasach. Jeśli ktoś myśli, że to proste, to jest w wielkim błędzie! Po pierwsze Niemcy nie dawali nam odpowiedniej ilości mydła. Były przydziały mydła szarego na osoby pracujące, ale za mało. Niełatwo było w naszej rodzinie każdego oprać, dać jaką taką czystą bieliznę do chodzenia, czystą bieliznę do spania. Trzeba więc było tę bieliznę gotować, co dopiero dawało pewność, że nie nabawimy się wszawicy. To było zadanie mamy, prawie ponad jej siły, ale któremu sprostała, a ja się do dzisiaj dziwię, w jaki sposób. Poza tym trzeba było przygotować codziennie śniadanie, coś na obiad, potem jeszcze podwieczorek, który dzieci przynosiły nam na pole (latem) i oczywiście zapewnić kolację. Pieczenie chleba własnoręcznie, tzn. przygotowanie, to pół biedy, ale skąd brać produkty, bo z mąką były przecież trudności. Do mąki dodawaliśmy moczone ziarno, które przepuszczaliśmy przez maszynkę do mięsa. To dodawano do normalnie przygotowanego zaczynu, a potem robiono bochenki i do pieca. Nie wolno było mieć żaren, czyli kamieni do mielenia ziarna. Mąka była tylko z przydziału i z własnego zboża zmielonego w młynie. Skąd w takich ciężkich warunkach zawsze na święta mieliśmy placek z pszennej mąki, tego nie wiem do dzisiaj.
Od 1943 roku hodowaliśmy nielegalnie w naszym chlewiku świniaczka, którego utuczyliśmy do 150 kilogramów. Wiosną 1943 roku trzeba było przygotować go do uboju, bo strach było trzymać, żeby Niemcy nie zabrali. Ojciec dogadał się z panem Bachmannem, który załatwił zezwolenie na ubój, a za to daliśmy mu połowę kabana. Wypadło to akurat przed Wielkanocą w 1944 roku. Oj, były to znamienite święta! Pożywili się też nasi sąsiedzi, bo mama każdemu dała a to słoninki, a to różnych podrobów.
Z opałem w czasie okupacji było bardzo ciężko. Niemcy niektórym pracownikom sprzedawali brykiety (miał węglowy zlepiony), ale to się źle paliło. Lepiej było, kiedy dodało się je do drewna lub torfu. Dlatego też cięliśmy zimą stare drzewa na odpowiednie kloce, a po wysuszeniu łupałem je w drewutni na opał dla dworu pana Bachmanna. My robotnicy mogliśmy korzystać z resztek tego drzewa, tzn. kopaliśmy pnie ściętych drzew. Te pieńki były bardzo trudne do wydobycia, trzeba było się strasznie przy tym napracować. Nieraz musieliśmy wydobywać je przy pomocy koni. Dzięki tym pracom mięśnie rąk mieliśmy nieźle wyrobione, ale też i wiele lat później odczuwało się różne bóle.
W 1941 roku zima była tak sroga, że nasi miejscowi Niemcy chodzili po polskich domach i siłą zabierali pierzyny i ciepłą odzież. Z naszego skromnego dobytku zabrali ojcu jego żółty kożuch, jedyny jaki nam się zachował z okresu przedwojennego. Pierzyny zostawili widząc gromadę dzieciaków w domu. Wysyłano te zagrabione rzeczy na front wschodni, żeby przyodziać panów świata. Widząc fiasko frontalnego ataku na Moskwę, Hitler zdecydował się uderzyć na południu w kierunku ówczesnego Stalingradu. Fragmenty komunikatów i wiadomości przedostawały się nawet do nas robotników folwarcznych. Było to już zimą 1941 roku i na przełomie 1942 roku. Natomiast obrona Stalingradu była niezwykle rozpaczliwa i gdzieś tak w lutym 1942 roku zapanowała w całej Rzeszy żałoba, bo kocioł stalingradzki został zlikwidowany i feldmarszałek Paulus poddał swoją armię ku wściekłości Hitlera. Świadczyły o tym flagi ze swastyką opuszczone do połowy masztów z żałobnym kirem. Niemcy stracili trochę ze swojej buty, bo przekonali się, że nie zawsze muszą zwyciężać.
W czasie tych mrozów my robotnicy folwarczni robiliśmy maty ze słomy oraz kręciliśmy powrósła, przygotowując je na żniwa do wiązania żyta i owsa. Maty były używane do przykrywania inspektów w okresie wczesnej wiosny, gdzie hodowano rozsadę kapusty czy też pomidorów. Przy tym zajęciu pracowało nas trzech ja, Tadzio Karpiak i Janek Kowalski. Ja jeszcze miałem w obowiązku rąbanie drzewa dla dworskiej kuchni.
Zawsze wiosną miałem w zakresie obowiązków przykrywanie inspektów matami na noc, a na dzień ich odkrywanie. Trzeba było jeszcze odpowiednio podnosić okna inspektowe, żeby dozować powietrze tym roślinkom. Służyły do tego odpowiednie zębate podnośniki. Po zasadzeniu w polu były one już zahartowane i mogły normalnie rosnąć. Kiedy już były wyrośnięte, trzeba było je okopywać i pielić. Robiliśmy to całą gromadą dziewczęta i my trzej młodzieńcy. Też paskudna praca, bo cały czas człowiek pracował schylony.