Teraz był kłopot, gdzie mamy mieszkać. Na szczęście siostra mamy Waleria Witczak wzięła nas do swojego mieszkania na Ozorkowskim Przedmieściu. Przygarnęła nas chociaż mieszkali w jednej izbie. Zaczęły się bardzo ciężkie czasy. Brak mleka dla dzieciaków, brak ziemniaków, kaszy i innych produktów, bardzo dawał się we znaki. Dostawaliśmy od ciotki Walerii to, co oni sami mieli. Nie dali nam umrzeć z głodu! A spaliśmy znowu na podłodze wyłożonej słomą. Już po raz trzeci tej wojny, byliśmy więc przyzwyczajeni do tych warunków. Ojciec dostał czasową pracę w magistracie przy odśnieżaniu ulic. Natomiast my dzieciaki mieliśmy swobodę. Mrozy w styczniu 1941 roku były srogie, zawieje śnieżne też się zdarzały. Przeważnie siedzieliśmy w domu lub też chodziło się po mieście. Pamiętam jak wybrałem się do Sierpowa, żeby odwiedzić Janka Bartosiewicza z Ozorkowa, który tam pracował. Razem z nami poszła jakaś harcerka, chyba 16-letnia. Ta dziewczyna miała charakter. Dużo nam po drodze opowiadała o naszym kraju i pocieszała nas, że jeszcze zwyciężymy. Taka była przedwojenna młodzież, wychowywana w duchu patriotycznym.
Często w wolnym czasie przyglądałem się żołnierzom Wehrmachtu, którzy stacjonowali
w łęczyckich koszarach. Codziennie ich oddziały wychodziły na strzelnicę oraz na okoliczne pola, gdzie ich szkolono. Trzeba stwierdzić, że to szkolenie było bardzo surowe. Oficerowie i gefraitrzy gonili ich niemiłosiernie po tych polach. Mimo mrozu i śniegu musieli biegać, kryć się w pełnym oporządzeniu, z tymi ich maskami przytroczonymi do pasa. Pozorując atak strzelali ślepakami. Natomiast my dzieciaki biegaliśmy równolegle z nimi, przyglądając się i zbierając wyrzucone łuski po ślepakach. Taki atak trwał kilka godzin i był przeprowadzony nieraz na głębokość kilku kilometrów. Po zajęciach omawiali ćwiczenia i dopiero potem wracali na obiad do koszar. Tak to przygotowywali się do przyszłych walk we Francji, czy też w innych krajach. Po drodze wracając śpiewali swoją widocznie ulubioną:
heili, heilu, heila, która to piosenka bardzo mnie denerwowała.
Tak powoli mijał czas. Zima mijała, zaczęły się roztopy i wiosenne szarugi. Gdzieś tak w połowie marca 1941 roku pani Zofia Kantorek powiadomiła ojca, że załatwia nam pracę na folwarku w Witoni u kreisleitera (czyli starosty niemieckiego). Załatwiono transport konny, czyli wóz zaprzężony w dwa dorodne konie. Zapakowaliśmy resztki naszego dobytku na wóz. Po pożarze i tym drugim wysiedleniu nasze rzeczy mieściły się na ręcznym wózku.
Jechałem na wozie rozglądając się ciekawie po okolicy. Byłem wtedy przeziębiony i ogólnie nie czułem się zbyt dobrze. Po przyjeździe wyładowanie naszych rzeczy trwało bardzo krótko. Byliśmy obiektem zainteresowania mieszkańców czworaków, w których mieliśmy zamieszkać. Przydzielono nam zwykłą, folwarczną izbę, która miała podłogę z gliny. W rogu, zaraz przy wejściu, po prawej stronie była usytuowana kuchnia z blatem żeliwnym na fajerki. Mieszkanie miało około 20 metrów kwadratowych, a nasza rodzina liczyła już dziewięć osób. Teraz każdemu trzeba było zapewnić jakieś spanie oraz trochę miejsca na wypoczynek, szczególnie wieczorem. Już nie pamiętam skąd się wzięły jakieś łóżka, stół i krzesła. Napełnialiśmy sienniki słomą, którą co pewien czas trzeba było zmieniać.
W każdym łóżku spało nas dwoje, każdy głową w przeciwną stronę, bo tak było jakby więcej miejsca. Po urządzeniu się w nowym miejscu, w dworskich czworakach, ojciec rozpoczął pracę w folwarku jako fornal. Przydzielono mu parę koni, które służyły do pracy w polu, a jednocześnie do powożenia powozem samego kreisleitera. Kreisleiter (jako starosta niemiecki) musiał urzędować w Łęczycy, wobec czego ojciec codziennie odwoził go na stację w Witoni, skąd pociągiem dojeżdżał do pracy. Po południu znowu wracał i trzeba było go ze stacji odebrać. Dyspozycje odnośnie pracy w polu, czy też, co innego zrobić na folwarku kreisleiter przekazywał panu Leszczyńskiemu. Pan Leszczyński mieszkał też w czworakach, chociaż wcześniej miał mieszkanie w pałacyku, bowiem jego córka wyszła za mąż za pana Żuchowicza, który był posiadaczem tego mająteczku. Po wysiedleniu z poznańskiego pan Leszczyński przyjechał z żoną do Witoni do swojej córki. Kiedy Żuchowicz przymusowo opuścił Witonię, Leszczyński został ekonomem u kreisleitera i przeniósł się do czworaków. Oczywiście było to lepsze aniżeli przymusowy wyjazd do Protektoratu. Tutaj przynajmniej miał mieszkanie i lekką pracę. Pamiętam go jako typowego polskiego szlachcica, z wąsami, potężnej postury i rubasznego. Widać było, że w młodości musiał być niezwykle silnym człowiekiem.
Zaraz po osiedleniu się w Witoni, czyli już w marcu 1941 roku zacząłem pracować. Wynikało to z rozporządzenia niemieckich władz, na podstawie którego Polacy od czternastego roku życia musieli podjąć pracę. Poza tym zmuszały nas do tego trudne warunki ekonomiczne. Jeden ojciec nie mógł na nas zarobić, a jeść musieli wszyscy. Mama miała bardzo dużo roboty z małymi dziećmi, z prowadzeniem domu i przygotowaniem posiłków, opraniem i opieką nad rocznym Tadziem. Poza tym jeszcze rano i wieczorem chodziła na zarobek do folwarku, gdzie z sąsiadką Walczakową doiły krowy. Dawało to pewien zarobek, a dodatkowo mieliśmy z tego udoju trochę mleka.
Moim zadaniem było pomaganie starszemu Durysowi, ojcu Antosia Durysa, w doglądaniu około trzydziestu krów. Dla niego jednego było to zbyt ciężkie. Kiedy pierwszego dnia zobaczyłem to stado wypuszczone do wodopoju, to aż mnie zatkało. Potem codziennie rano, jeszcze przed udojem, miałem obowiązek poprawić ściółkę pod krowami i dać nową. Po całej nocy te mlekodajne krowy nabrudziły, delikatnie mówiąc, tak, że dojarki nie mogły wejść, by się nie pobrudzić. Przecież tam musiała być pewna czystość przy każdym udoju. Dojarki myły wymiona każdej krowie, a pilnowała tego pani Alma, folksdojczka. W sumie dosyć nawet sympatyczna dziewoja, nie narzekałem na nią.
Następnie po udoju byłem zobowiązany do odnoszenia mleka w 20-litrowych lub w 30-litrowych kanach do piwnicy, żeby się schłodziło. Taki całodzienny udój był zabierany następnego dnia i odwożony do mleczarni w Topoli Królewskiej. Dzisiaj mogę się przyznać, że wystawiając rano to mleko, często łyżeczką zbierałem żółtą śmietanę z wierzchu i dopiero to mleko w kanach wystawiałem na zewnątrz. Zbierając tę śmietanę przed wystawieniem z piwnicy nieraz solidnie sobie podjadłem. Nikt nie mógł sprawdzić ile jej zjadłem, bo mleko poruszone w kanie nie było możliwe do skontrolowania. Przenoszenie kan wymagało ogromnego wysiłku. Było to przecież 30 litrów mleka, a do tego pojemnik ważący minimum 10 kilogramów razem 40 kilogramów. To wszystko zarzucałem sobie na ramię i przenosiłem z obory do piwnicy, a rano z piwnicy na podwórze, skąd je zabierano do mleczarni.
Trzeba było mieć trochę siły, żeby temu podołać, więc nie miałem żadnych skrupułów żeby się dożywiać.
Jeszcze przed udojem należało dać krowom karmę, na którą składały się kiszone jesienią liście z buraków cukrowych lub z buraków pastewnych. Dostawały też słomę owsianą lub trochę siana. Przed samym południem trzeba było przygotować się do pojenia krów. Polegało to na tym, że nabierałem wodę ze studni, która była na środku dużego dziedzińca, po czym wlewałem ją do długiego koryta aż do pełna. Trwało to gdzieś około pół godziny. Była to niezła zaprawa fizyczna. Kiedy wszystko było przygotowane następowało spuszczanie krów z łańcuchów, którymi były przymocowane do żłobów. One dostojnie wychodziły z obory na podwórze i tam nieomylnym instynktem wiedzione szły do wodopoju, czyli do koryta z wodą. Ta zabawa trwała dobre pół godziny, czyli do czasu aż się wszystkie napiły. Czasami wody było za mało i musiałem jeszcze dolewać. Następnie musiałem zapędzić krowy do obory i ustawić we właściwych miejscach, w których normalnie stały. Nie było to łatwe. Ile się człowiek namęczył, żeby zwierzęciu wytłumaczyć, gdzie ma przyjść i czekać na uwiązanie do żłobu! Do tego stada doliczyć trzeba jeszcze krowy pana Leszczyńskiego i Walczaka. Wkrótce też doszła do nich nasza Mećka, którą kreisleiter odebrał na naszą prośbę temu gestapowcowi i kreisarctowi. Ojciec specjalnie poszedł do Łęczycy i wrócił z tarczą, czyli z naszą krową. Możemy sobie wyobrazić wściekłość gestapowca, kiedy ją oddawał! Jest to jedyny przykład, który znam, kiedy to jeden Niemiec odebrał własność Polaka drugiemu Niemcowi i oddał prawowitemu właścicielowi. Sprawiedliwości stało się zadość! Mieliśmy wreszcie własne mleko, twaróg i masło własnej produkcji.
Po napojeniu krów należało przygotować dla stada pożywienie, na które składało się sporo ciętej słomy owsianej, tzw. sieczki, do której dodawaliśmy specjalnie siekane buraki pastewne, potem to mieszaliśmy i porcjami, przed udojem dawaliśmy całemu stadu. Odpowiednio najedzone krowy dawały dużo mleka, które schłodzone i następnie odwożone do mleczarni dawało pewien dochód w folwarku.
Przed południem jeszcze trzeba było, chociaż częściowo, każdą krowę oczyścić zgrzebłem i szczotką, ale my to czyniliśmy sporadycznie, gdyż ja osobiście tego nienawidziłem. Do tego rodzaju pracy ze starszym Durysem robiliśmy sobie odpowiednie zapaski, czyli fartuchy z worków drelichowych, w których pracowaliśmy. W ten sposób oszczędzaliśmy nasze ubrania, gdyż nowe trudno było zdobyć. A poza tym było w nich ciepło, a to też się liczyło.