Niemcy namawiali mojego ojca i mamę w Biurze Gestapo w Łęczycy, aby podpisali volkslistę, ale rodzice kategorycznie odmówili. Gestapowiec powiedział wtedy, że ja sam mogę podjąć decyzję w tej sprawie. Ja oczywiście też odmówiłem. Ale też cenę za to zapłaciliśmy wielką. Brak szkoły przez pełne sześć lat dla czwórki dzieci, to była rzecz nie do odrobienia. Przekonaliśmy się o tym po okupacji. Tak było w całym województwie łódzkim, poznańskim i na całym terenie Polski włączonym do Rzeszy. Nasz okręg nazwali Warthegau (czyli okręg Warty). W Protektoracie obowiązywały inne prawa, bo to niby były polskie tereny, na których dzieci chodziły do szkoły powszechnej i nawet było jakieś szkolnictwo średnie, ale jakie to nie wiem. W Rzeszy niemieckiej szkoły dla polskich dzieci nie było. Wiem, że w późniejszym okresie niektórzy chodzili do szkoły zawodowej w Łęczycy, jeśli pracowali u krawca, czy też w innym zawodzie na przykład w warsztatach. My z tego przywileju, pracując w folwarku, nie skorzystaliśmy. Natomiast teraz w 1940 roku, po zamieszkaniu w Łęczycy, od córki pani Łukawieckiej, nauczycielki, pożyczałem różne książki do czytania. Trwało to oczywiście krótko, ale zawsze trochę skorzystałem, szczególnie zimą.
Wiosną przyszły straszliwe roztopy. Tak jakoś w marcu nastała duża odwilż i Bzura zalała nasze mieszkania. Woda początkowo była niska, ale po jednym dniu tak się podniosła, że w mieszkaniu było jej po kolana. Nie mogliśmy tam mieszkać. Pani Kamińska wzięła wszystkie rodziny do pałacyku i tam na rozłożonej słomie spaliśmy na podłodze. Po tygodniu wróciliśmy na swoje śmieci. Dosłownie taki tam był brud i szlam!
Jakiś czas po zajęciu przez Niemców Łęczycy Żydzi dostali polecenie noszenia żółtych gwiazd Dawida. Zbierano ich w grupy do różnych prac w mieście, między innymi do oczyszczania. Idąc do pracy musieli śpiewać: jak był Śmigły Rydz, nie nauczył nas nic, gdy przyszedł Hitler złoty, nauczył nas roboty. Przykro było patrzeć na ludzi wykształconych, inteligencję, lekarzy, nie mówiąc o innych fachowcach, którzy w ten sposób się marnowali.
W maju lub czerwcu 1940 roku stanowisko lekarza powiatowego objął Niemiec sprowadzony z Berlina. Było to takie grube chłopisko. Przydzielili mu pałacyk pani Kamińskiej, z tym że ona na razie też w nim mieszkała. Lekarz ten po pracy lubił chodzić na nasze łąki, które przylegały do parku łęczyckiego. Brał ze sobą dubeltówkę i strzelał do wron i gawronów, które uwiły sobie gniazda na drzewach. Potem kazał mi je zabierać do kuchni, gdzie były przyrządzane jak ptactwo domowe.
Wraz z wiosną 1940 roku trzeba było zacząć spłacać krowę, którą otrzymaliśmy od pani Kamińskiej. Wypadło na mnie, że będę się zajmował jej kilkoma krowami, a przy okazji doglądał naszej Mećki. Łąka była zupełnie blisko, nie była to więc praca zbyt uciążliwa.
W czasie, kiedy u pani Kamińskiej zamieszkał wspomniany wcześniej lekarz, zaczęły się wysiedlenia Polaków, przesiedlenia (i grabieże) Żydów do gorszych mieszkań i tym podobne szykany. W naszym gospodarstwie pojawił się folksdojcz, gestapowiec chodzący w czarnym mundurze, który prawdopodobnie miał obserwować lekarza. Pilnował też jego interesów i do wszystkiego się wtrącał. Widzieliśmy, że pani Kamińska już niedługo nie będzie tutaj właścicielką.
W tamtym czasie bardzo odczułem brak polskich książek. Źródło w osobie córki pani Łukawieckiej jakoś się urwało, a innego nie było. Ze szkolnej biblioteki podobno wiele książek zniszczono. Znajomych z własną biblioteką nie mieliśmy. Stąd przy jakiejś okazji postanowiłem uratować przed Niemcami coś z księgozbioru pani Kamińskiej, trzymanego w piwnicy jej domu. Poczekałem na okazję, kiedy obu Niemców nie było i przez wybite okienko wlazłem do tej piwnicy. Udało mi się wynieść dwie książki. Tylko dwie, ale oprawne w płótno, obie z wielotomowego wydania. Jedna to była historia starożytna, a więc Babilon, Syria, Egipt, historia Grecji i Rzymu, aż do średniowiecza. Natomiast druga to historia Polski też do okresu średniowiecza. Miałem więc sporo do czytania i wiele się dowiedziałem. Brakowało mi tylko dalszej historii Polski i Europy, ale bałem się zdobywać kolejne książki w ten ryzykowny sposób.
Zimowe wieczory 1940 roku upływały nam na opowiadaniu najrozmaitszych baśni i niesamowitych zdarzeń. Chodziło o interesujące spędzenie czasu w gronie tych naszych trzech rodzin. Czytanie było w dzień, ponieważ przy świetle karbidówki oczy bolały. Natomiast wieczorem przy opowiadaniu różnych ciekawostek, światło nam nie przeszkadzało. Bajki każdy jakieś tam pamiętał, szczególnie o diable Borucie, bo przecież Zamek Łęczycki był jego siedzibą. Pilnował on tam swoich skarbów i niejeden śmiałek, któremu marzyły się te jego bogactwa przypłacił to życiem.
Wiosną Niemcy zbierali z okolicznych miejscowości poległych w walkach o Łęczycę polskich żołnierzy, dla których utworzyli kwatery na miejskim cmentarzu. Oczywiście pracowali przy tych grobach Polacy. My ze Stachem oglądaliśmy te kwatery. Zrobione były naprawdę przyzwoicie. Na wielu grobach były jeszcze żołnierskie hełmy. Na każdym umieszczono tabliczkę z nazwiskiem i stopniem wojskowym, chociaż zdarzały się bezimienne. Niemieckich poległych nie było, gdyż wywożono ich do Rzeszy. Pamiętam, jak obok naszej łąki, na łące tumskiej ekshumowano polskich żołnierzy i wydobyto leżące przy nich granaty ręczne. Te granaty jeden z byłych polskich żołnierzy rzucał na te łąki i one się rozrywały. Wielu z nas z bezpiecznej odległości to oglądało. Widziałem takie wybuchy z bliska po raz pierwszy.
Na tych łąkach przy ataku z Topoli Królewskiej na Łęczycę rozegrała się bitwa na bagnety polskich żołnierzy z Niemcami. W samym Tumie została w czasie walk o Łęczycę zniszczona Katedra i chyba jedna wieża kościoła. My dzieciaki oglądaliśmy to kilka razy, gdyż było to blisko, około półtora kilometra od naszego domu. Chodziliśmy tam, bo w pobliżu były tak zwane szwedzkie okopy, gdzie można było na wałach trochę poszaleć. Było tam niezwykle pięknie, szczególnie w maju i czerwcu, kiedy łąki mieniły się różnymi kolorami kwiatów. Nad tymi kwiatami było zawsze mnóstwo owadów, pszczół i różnorodnego ptactwa.
Przed kampanią francuską w czerwcu 1940 roku niemieckie oddziały szkolono w mieście i na okolicznych polach i łąkach. Pamiętam jak pewnego dnia drużyna niemieckich żołnierzy wpadła na podwórko pani Kamińskiej. Latali i kryli się, potem znowu atakowali. Trwało to przez pewien czas. Wreszcie ich szef dowódca otworzył drzwi w oborze i coś tam do nich wrzasnął po niemiecku. Natychmiast cały oddział, około 10 czy 12 żołnierzy wpadł do obory. Natomiast dowódca i jeszcze jakiś inny wrzucili do środka granaty z gazem łzawiącym. To, co się za chwilę działo w środku, przechodziło nasze wyobrażenie: łomot do drzwi, tłuczenie kolbami, wycie, sprawiały niesamowite wrażenie. My dzieciaki nie wiedzieliśmy, co się stało. Staliśmy dosyć blisko na podwórku i ze zdziwieniem obserwowaliśmy te ich ćwiczenia. Dopiero po kilku minutach dowódca otworzył zaryglowane drzwi i ich wypuścił. To był istny obraz nędzy i rozpaczy panów świata. Żołnierze jęczeli i płakali mimo założonych masek na twarzy. Kiedy on rzucił ten granat do środka, nie wszyscy zdążyli szybko założyć swoje maski. A to wystarczyło, żeby się tego świństwa nałykać i żeby to podrażniło oczy. Dopiero kiedy otwarto drzwi przekonaliśmy się jakie to świństwo. Momentalnie zaczęło nas gryźć w oczy.
Wiosna 1940 roku upłynęła nam na nadziei, że jak Niemcy uderzą na Francję, to dostaną w tyłek. Tymczasem w kwietniu 1940 roku Niemcy zdobyli Danię i Norwegię. Natomiast w maju uderzyli na Belgię i Holandię, a potem na Francję, którą pokonali w kilka tygodni. Teraz przekonaliśmy się jak długo i bohatersko Armia Polska broniła kraju, stawiając opór przez cały miesiąc dwom potęgom III Rzeszy i Rosji Sowieckiej. Po opanowaniu kraju Niemcy wszędzie rozlepiali plakaty o polskiej klęsce, na których pokazywali naszego żołnierza z krwawym napisem: Anglio, oto twoje dzieło. Chcieli w ten sposób pognębić nasz naród. Ale to im się nie udawało. Mimo propagandy, prześladowań i wysiedleń ludności polskiej do Protektoratu i wywozu do Rzeszy, czy do obozów koncentracyjnych. Ludzie zawsze się jakoś pocieszali, że słońce wyżej, Sikorski bliżej. Bo wiedzieliśmy, że teraz na czele Armii Polskiej jest gen. Sikorski. Mimo nakazu zdania odbiorników radiowych niektórzy pozostawili je sobie i słuchali audycji w ukryciu. Polskiej prasy nie było, a niemiecka aż się zachłystywała od triumfalnych zwycięstw. Ci, co ją kupowali musieli ją odpowiednio czytać i interpretować. A nie każdy przecież znał język niemiecki. Poza tym szkoda było pieniędzy na te szmatławce.
Chyba latem 1940 roku kreisarct z Berlina wysiedlił prawowitą właścicielkę, panią Kamińską z jej pałacyku i pozostał w nim tylko z folksdojczem. Pani Kamińska poszła do swojej córki pani Wandy Kantorek na Ozorkowskie Przedmieście. My natomiast zostaliśmy na razie bez zmiany. Ja już nie pracowałem, bo późną jesienią nie było dla mnie zajęcia. Pani Kantorek miała dobry kontakt z kolegą swego męża, dr Rossym, który był Włochem z pochodzenia a lekarzem weterynarii z wykształcenia. Był też wcześniej w kawalerii i to zamiłowanie do koni mu zostało. Mąż pani Kantorek prawdopodobnie chorował na płuca. Tak się kiedyś złożyło, że musiałem z nim pojechać jako powożący koniem z bryczką do Wartkowic, gdyż Niemcy zatrudnili tego lekarza, żeby leczył konie w majątkach i u poszczególnych gospodarzy. Dr Rossy i jeszcze jakiś jego kolega kawalerzysta po całodziennej pracy wracali do domu do Łęczycy, a ja powoziłem tym konikiem. Po drodze we wsi Zduny zatrzymaliśmy się u jego znajomych i tam dopiero ci panowie dali sobie w gaz. Trwało to prawie do północy i już dobrze pijanych dowiozłem do domu, gdzie już na mnie czekali. Już więcej mi nie pozwolono na takie eskapady.
W zimie 1940/41 roku nasz Niemiec z Berlina postanowił zabrać nam krowę podarowaną przez panią Kamińską, twierdząc, że należy ona do jego stada, które wcześniej zagarnął. Ojciec nie mógł się na to zgodzić, gdyż rodzina zostałaby bez mleka. Wtedy lekarz rozwiązał sprawę w ten sposób, że po prostu wyrzucił nas na bruk, nie zważając na styczniowe mrozy. Krowę oczywiście zatrzymał dla siebie! Zabraliśmy nasze bety, pościel i trochę innych gratów w tobołki, włożyliśmy to na wózek i wyszliśmy całą rodziną na ulicę. W czasie pakowania tobołków pilnujący nas folksdojcz gestapowiec dorwał te moje dwie książki od pani Kamińskiej. Natychmiast je zabrał i jeszcze mi groził, że może mnie posadzić za kradzież. Ja się wybroniłem mówiąc, że były pożyczone od właścicielki. Liczyłem, że nie uda mu się sprawdzić. Oczywiście on tego nie sprawdzał, a więc udało się!