Przechodząc koło naszego domu dokładnie widzieliśmy zgliszcza zabudowań. Po godzinie lub dwóch skręciliśmy z głównej szosy w prawo do folwarku, gdzie zostaliśmy zakwaterowani. Przebywaliśmy tam do około 25 września, ale ponieważ nikt nas nie pilnował uznaliśmy, że można wrócić do folwarku Zduny. Tak też zrobiliśmy. Spakowaliśmy nasze skromne bety i naprzód. Poszliśmy inną drogą, zdaje się, że wyszliśmy lasem na Leźnicę Małą (chodziło o to, żeby nie spotkać Niemców). Stamtąd prosto do folwarku Zduny. Rządca majątku, czyli wspomniany dziedzic pan Szamowski przydzielił naszej rodzinie pustą izbę w dworskich czworakach. Były tam puste cztery ściany, podłoga z gliny i chyba jakiś piec czy kuchnia, gdzie można było coś ugotować.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, to przynieśliśmy dużo słomy, żeby zrobić jakieś posłania do nocnego spoczynku. Mieliśmy ze Stachem już pewną wprawę, bo tak było już w Pełczyskach. Pierzyny i jakieś prześcieradła mieliśmy własne, przyniesione na plecach. Słomę ułożyliśmy na glinianej polepie pod ścianą, na to położyliśmy prześcieradła i kładliśmy się wieczorem jedno obok drugiego, przykrywając się pierzynami.
Mnie i Stacha pan Szamowski zatrudnił do pilnowania zasiewów zbóż ozimych, tzn. do odganiania wron, gawronów i wszelkiego ptactwa. Wtedy przypomniałem sobie broń biblijnego Dawida. Zmontowaliśmy więc ze Stachem sznajdry, ale dopiero po nabyciu pewnej wprawy w miotaniu pocisków zaczęliśmy odnosić sukcesy, szczególnie gdy dobraliśmy odpowiedni kamień o ostrych krawędziach, który po wyrzuceniu warczał w powietrzu i wtedy płoszył te stada. Walka z nimi trwała do połowy października. Potem ruń się zazieleniła i nasza praca nie była potrzebna.
W międzyczasie byliśmy ze Stachem na starych śmieciach, czyli na gruzach naszego domu. Nic tam nie znaleźliśmy, wszystko się spaliło. Mogliśmy tylko oglądać niemieckich żołnierzy jadących w kierunku Łęczycy. Weseli byli, a nawet robili sobie świetne żarty kierując broń w naszą stronę. Kilka razy spotkaliśmy koleżanki ze szkoły. Pamiętam szczególnie Krysię Pawłowską (taka moja cicha sympatia) pochodzącą chyba z Kolonii Janków i jej koleżankę z Krzepocina.
Na początku października powrócił mój ojciec. Radość była ogromna, ale mama po przywitaniu się wygarnęła mu, że tak długo nie wracał. Długo się musiał przed nią tłumaczyć. Ale najważniejsze, że wrócił cały i zdrowy.
Tymczasem po powrocie ojciec zorientował się, że domu nie ma możliwości odbudować, pracy żadnej w folwarku dla niego nie było, brakowało mieszkania dla rodziny, a zima za pasem. Poszedł więc do Łęczycy do pani Kantorowej i opowiedział o naszych stratach, z których najbardziej dotkliwa to utrata krowy żywicielki. Ustalił, że około 20 października cała nasza rodzina przeprowadzi się do Łęczycy do matki pani Kantorowej, czyli do pani Kamińskiej. Tam ojciec miał dostać pracę.
Tymczasem dziedzic po poufnej rozmowie ze mną wysłał mnie z pewną wiadomością do Łęczycy do swojego kolegi z wojska. Adresu nauczyłem się na pamięć. W razie zatrzymania przez Niemców miałem powiedzieć, że idę odwiedzić ciocię Rózię, która mieszka w Łęczycy. Do tego pana trafiłem bez problemu i przekazałem mu wiadomość o planowanym spotkaniu. Do domu też wróciłem bez przygód, bo nikt nie zwracał uwagi na małego chłopca.
Zamieszkaliśmy w Łęczycy u pani Kamińskiej. Nasza gospodyni miała córkę Wandę, która wyszła za mąż za lekarza medycyny Kantorka. Wanda Kantorek mieszkała z dwiema córkami na Ozorkowskim Przedmieściu, gdzie miała ładny domek. Natomiast syn pani Kamińskiej Zygmunt posiadał majątek w Jankowie. Dom, w którym zamieszkaliśmy był drewniany i położony trochę za zabudowaniami, raczej na łąkach. Mieszkała tam już rodzina Klimczaków oraz pani Kazimierczakowa z dwiema dorosłymi córkami. Pani Kazimierczakowa podczas odbijania Łęczycy przez Armię Pomorze i Armię Poznań została ranna w rękę, którą podczas operacji jej amputowano. Natomiast z rodziny Klimczaków Niemcy rozstrzelali ojca i ranili najstarszego syna Józefa w wieku około 20 lat, który w czasie dobijania rannych nie ruszał się udając martwego i dzięki temu uniknął niechybnej śmierci. Po odejściu Niemców został opatrzony przez polską służbę medyczną. Okazało się, że kula przeszła obok serca i tylko dzięki szybkiej pomocy uratowano mu życie. Był on teraz głową rodziny Klimczaków. Była jeszcze jego młodsza siostra Weronika oraz najmłodszy z rodzeństwa Roman, mający około 11 lat.
Zamieszkaliśmy pośród rodzin jeszcze bardziej poszkodowanych przez Niemców aniżeli my sami, bo cóż znaczy strata domu w stosunku do utraty życia najbliższych Mój ojciec podjął pracę u pani Zofii Kantorek, która mieszkała na Ozorkowskim Przedmieściu. Dostaliśmy jakieś łóżka, stół, ławki, krzesła i byliśmy trochę umeblowani. Pierzyny i bieliznę dzięki staraniom mamy mieliśmy własną.
Dłużył się najtrudniejszy okres w życiu naszej rodziny, ale dzięki Opatrzności uszliśmy z życiem z tej pożogi wojennej, z walk o Łęczycę. Najważniejsze, że kto tylko mógł to w miarę swoich możliwości nam pomagał. Najtrudniej było z żywnością, której nie mieliśmy w zapasach, bo przecież te przygotowane wcześniej zostały spalone, jak na przykład mąka i różne kasze. Pani Kamińska w ramach przyszłej zapłaty za pracę i za tę naszą zabitą w działaniach wojennych krowę, dała nam swoją, którą nazwaliśmy Mećką. Teraz mieliśmy już własne mleko, którym dzieliliśmy się z rodzinami Klimczaków i Kazimierczaków. Brakowało jednak innych produktów, niezbędnych do życia, nie mówiąc już, że dla rosnących dzieci brakowało nie było mięsa, brakowało kaszy, grochu i z chlebem też były duże trudności. Codziennym naszym pokarmem była zwykła zalewajka, czyli wodna zupa zaprawiona mąką, do której wrzucano trochę kartofli. Ta zalewajka była na śniadanie, na obiad i na kolację. Poza tym po prostu musieliśmy polować w piekarniach na chleb, na który czekało wielu innych. Jedliśmy ten chleb nawet jak był gorący, a więc wiadomo, że szkodliwy. Gwoli ścisłości muszę jeszcze dodać, że była też gotowana kawa, do której dodawano mleka. Mieliśmy jej sporo jeszcze z Jankowa, kiedy to niemieckie wojska uciekając z Łęczycy zostawiły około 25 kilogramów prawdziwej kawy, a także kawał wędzonego boczku. Początkowo każdy się bał tego ruszyć, nie mówiąc o tym, żeby to konsumować. Ale my dzieciaki potajemnie jedliśmy boczek i potem się do tego przyznaliśmy. Była bura, ale odtąd piliśmy ją całą rodziną, nawet kilka razy dziennie.
Niemcy, panoszący się teraz na naszej ziemi, nie musieli czekać w kolejkach po chleb, oni mieli swoje sklepy i dla nich było wszystko. Mąka, cukier i inne produkty rolne, a nawet artykuły kolonialne, jeszcze z okresu przedwojennego. Tylko trzeba było mieć pieniądze. Początkowo używano jeszcze polskich złotówek, z tym że każdy zbierał srebrny bilon (2 złote i 10 złotych były srebrne). Ale my biedacy nie mieliśmy nawet tych banknotów, nie mówiąc o srebrze!
Taki stan trwał aż do wiosny 1940 roku. Wtedy trochę zaczęło się poprawiać, bo oboje rodzice pracowali i otrzymywali za to wynagrodzenie. Ojciec pracował u pani Kantorkowej, a mama doiła trzy razy dziennie krowy u pani Kamińskiej. Była już własna mąka i własny, pieczony przez mamę chleb. Z mąki i kaszy też można było coś ugotować. W tym okresie doskwierał nam brak nafty. Ludzie jednak dawali sobie radę. Zaczęto w warsztatach wytwarzać karbidówki, czyli oświetlenie karbidowe. W tym urządzeniu zbudowanym na wzór lampy, do obudowy wsypywano karbid, na który kropelkami sączyła się z góry odpowiednio dozowana woda. Wtedy karbid pod wpływem wody wydzielał palny gaz. Ten gaz był doprowadzany do góry metalową rurką zakończoną palnikiem. Kiedy go zapalano powstawał niezwykle jasny płomień. To wszystko było dobre, tylko od tego jasnego płomienia dzieci dostawały zapalenia spojówek. Ale zawsze było to lepsze niż siedzenie po ciemku.
Chyba w połowie października 1939 roku w Łęczycy Niemcy otworzyli szkołę podstawową dla polskich dzieci, do której zaczęliśmy uczęszczać. Teraz to dopiero okazało się, jacy to jesteśmy biedni. Nic nie mieliśmy ani żadnej książki, ani nawet jednego zeszytu. Nie mówiąc już o innych akcesoriach i pomocach. Dzieciaki nasze miały tylko ołówki i kartki papieru, żeby coś tam zanotować. Ja z mojej klasy pamiętam tylko naukę śpiewu, którą prowadził niemiecki nauczyciel. Uczył nas piosenki jak dobrze nam zdobywać góry i młodą piersią wchłaniać wiatr oraz podstaw języka niemieckiego. Innych przedmiotów nie pamiętam.
Po feriach, już w styczniu 1940 roku, zabroniono polskim dzieciom chodzić do szkoły. Jeśli dziecko wychowywało się w rodzinie inteligenckiej, to przeważnie miało domową biblioteczkę, rodzice posiadali pewną wiedzę, albo starsze rodzeństwo mogło uczyć młodszych. Tymczasem w naszej rodzinie nie mieliśmy nawet książeczki do nabożeństwa, bo i ta została spalona. Nie mówiąc już o tym, aby ktoś miał nas uczyć, skoro rodzice ledwie potrafili się podpisać i trochę czytali.