Torbę z opatrunkami niosła pani Helena Kałużna, która się na tym znała. Oboje trzymaliśmy transparent z godłem czerwonego krzyża. Uważaliśmy, że to nas powinno chronić. Tak też na razie było, nikt nie strzelał, absolutna cisza. Doszliśmy do zabudowań pana Dziwisza, ale przed bramą, gdzie wybuchł pocisk widać było tylko niewielki lej. Pani Dziwiszowej tam nie było. Weszliśmy więc dalej i dopiero w domu zastaliśmy ją razem z dziećmi. Obok leżała już nieżywa siostra pana Dziwisza, która podobno doczołgała się tu resztą sił. Natomiast dzieci były całe i zdrowe.
Po opatrzeniu ran pani Kałużna przygotowała coś do jedzenia dzieciom i pani nauczycielce (czyli pani Dziwiszowej). Wtedy nagle zaterkotał karabin maszynowy, gdzieś zupełnie blisko. Wszyscy natychmiast padliśmy na podłogę i tak czekaliśmy, co będzie dalej. Pani Dziwiszowa leżała na posłaniu, jedno dziecko sobie siedziało, a drugie malutkie było w łóżeczku. Serie z tego karabinu powtórzyły się i dopiero po chwili wpadł do mieszkania dziedzic krzycząc:
- O mało mnie nie zabili te sukinsyny.
- Kto pytamy.
- A diabli wiedzą, kto to strzelał. Zabili tylko kilka kur koło mnie, bo ja natychmiast padłem i schowałem się. Dopiero jak przestali strzelać, to tutaj przybiegłem.
Teraz leżeliśmy razem, a na zewnątrz trwała strzelanina, tak jakby jeden odpowiadał drugiemu, aż po pewnym czasie wszystko ucichło. Trudno było się zorientować, co się działo, gdyż na zewnątrz nic nie można było zobaczyć. Ten stan rzeczy trwał jakieś pół godziny. Dziedzic postanowił, że wracamy do Zdun, bo jego rodzina będzie się martwiła. Natomiast pani Dziwiszowa kategorycznie nie chciała się ruszać. Stwierdziła, że chyba dzieci nie pozabijają, jak ci Niemcy tu wejdą. Nas też namawiała do pozostania, ale pani Helena Kałużna i dziedzic zdecydowali się na powrót, ja natomiast nie miałem nic do gadania. Powoli przygotowaliśmy nasz transparent ze znakiem czerwonego krzyża i ostrożnie wyszliśmy na drogę. Nic, cisza, nikt nas nie atakuje i nikogo nie widać. Nasz dom dymił jak poprzednio, za rzeką dymią jeszcze inne. Idziemy więc w kierunku folwarku Zduny. I wtedy rozległ się pojedynczy strzał, jakby sygnał. Było nawet słychać jęk przelatującej górą kuli. Wtedy nasza gromadka niewiele myśląc wskoczyła do rowu i chyłkiem szliśmy dalej w tym samym kierunku. Okazało się, że to był dopiero prolog. Po chwili, jakby ten strzał obudził tych na linii frontu, zaczęły jazgotać karabiny maszynowe, a przelatujące nad nami kule bardzo nieprzyjemnie darły powietrze i jęczały. Przywarliśmy do ziemi w rowie. Po kilku minutach, gdy strzelanina osłabła, zobaczyliśmy panią Kałużną chyłkiem przemykającą w rowie do przodu. Była już dosyć daleko od nas. No to my też biegiem za nią, a tu znowu terkot karabinu. Podczas kolejnej ciszy wyskoczyliśmy z rowu i biegiem do stogów siana w pobliżu domu Kałużnych. To im się wybitnie nie podobało! Maszynki darły się jedna po drugiej, aż
słychać było szum od tych kul. Musieli mieć blisko swoje stanowiska, bo odgłos strzelania był bardzo
wyraźny. Wreszcie chwila ciszy i doczołgaliśmy się do mieszkania. Zaraz też poleciała seria i tylko dachówki pospadały na ziemię. Płachta z symbolem czerwonego krzyża nic nie pomagała!
W domu rozmawialiśmy z dziedzicem o różnych rzeczach, bo był to człowiek wykształcony i służący w wojsku. Powiedział, że nie zdążyli go powołać podczas mobilizacji. Po pewnym czasie tak się rozzuchwaliliśmy, że obaj wyszliśmy spod łóżek. On obejrzał mieszkanie, ale nic ciekawego tam nie było. Na zewnątrz nie wychodził, gdyż jeszcze sporadycznie strzelało jakieś działo. Ale wiedzieliśmy, że to nie dla nas były przeznaczone te pociski, więc byliśmy już spokojniejsi. Tak powoli doczekaliśmy się nocy. Strzelanie zupełnie ustało, widocznie Niemcy po kolacji uznali, że trzeba też odpocząć.
Dziedzic wyjrzał na świat, ciemno jak u przysłowiowego murzyna, cisza, więc postanowił: wracamy, co ma być, to będzie. Wzięliśmy obaj ten nasz transparent i maszerujemy. Droga była dosyć dobrze widoczna, więc dobrze nam się szło. Tylko z daleka było słychać odgłosy armat. Ja oglądając się na naszą wieś i za rzeczkę Zian widziałem łuny dogasających pożarów. Minęliśmy tory kolejki wąskotorowej i wreszcie znaleźliśmy się w pobliżu zabudowań folwarcznych. Przywitał nas tłum ludzi zebranych przy wrotach. Czekali na nas, bo pani Helena Kałużna pod wrażeniem ucieczki opowiedziała o naszych przygodach. Powiedziała, że ona uciekła, a my chyba zginęliśmy, bo taka tam była strzelanina, że niemożliwe by oni wyszli z tego żywi. Jak nas zobaczyli, to radość była wielka. Pierwsza dopadła mnie mama i z nerwów przyłożyła mi solidnego klapsa. To nie było już dorosłych krzyknęła do dziedzica. Ano nie było! A potem o mało mnie nie udusiła przy powitaniu.
Natomiast po powitaniach podszedł do nas dziedzic, czyli pan Szamowski i powiedział do mamy: dzielny chłopak, z nim było mi raźniej. Wtedy na pamiątkę wręczył mi srebrne 10 złotych. Poza tym dodał: te pieniądze nie są ważne, mnie chodzi o to, żebyś miał pamiątkę ode mnie, jak szliśmy na ratunek pani Dziwiszowej i ty się dzielnie zachowałeś. Naprawdę, ten symboliczny dar jest dla mnie pamiątką do dzisiaj.
Środa, 13 września. Dobrze wyspany powitałem kolejny wojenny dzień. Od samego ranka po folwarku i we dworze kręcili się już Niemcy, czyli żołnierze Wehrmachtu. Przed południem pojawili się pod piwnicami. Byli w towarzystwie dziedzica oraz tłumacza, który ogłosił wszystkim, żeby mężczyźni wyszli na zewnątrz. Rozkaz był kategoryczny. Oddział przed piwnicą stał z karabinami w rękach i tylko czekali na jakiś bunt. Przy wychodzeniu dorosłych mężczyzn ustawiali osobno, natomiast kobiety i dzieci zostały w środku. Ja też zamierzałem zostać z kobietami i dziećmi, ale jakiś gorliwiec złapał mnie za rękę i skierował do grupy mężczyzn. Potem zaczęli kontrolować piwnicę, czy nie ma tam polskich żołnierzy. Oczywiście nie znaleźli. Natomiast mężczyźni, do których dołączyłem, zostali ustawieni pod murem. Kazali nam położyć ręce na murze i tak czekaliśmy na wynik kontroli w piwnicy. Za plecami mieliśmy oddział żołnierzy, wyglądających bardzo ponuro w tych swoich stalowych hełmach. Karabiny z bagnetami nie sprawiały miłego wrażenia, szczególnie po tym rozstrzelaniu niewinnych ludzi w Jankowie. Czas płynął, a my staliśmy pod tym murem, aż w pewnym momencie zobaczyliśmy kątem oka kobiety i dzieci wychodzące z tobołami z piwnicy. Zaświtała nadzieja, że nic nam nie grozi. Poza tym oni w piwnicy nic groźnego nie znaleźli i to nas na pewno uratowało. Po chwili kazali nam dołączyć do naszych rodzin, co uczyniliśmy z dużą radością.
Teraz niemieccy żołnierze szczekając po niemiecku sformowali kolumnę z lokatorów piwnicy i przy obstawie ruszyliśmy w kierunku Jankowa. Idąc słyszeliśmy dudnienie dział, ale gdzieś bardzo daleko, chyba za Łęczycą, gdzie toczyła się bitwa. Kiedy podeszliśmy bliżej naszego domu mama zobaczyła zgliszcza i tylko westchnęła: co oni nam zrobili, gdzie teraz będziemy mieszkali. Dzieciaki ze zgrozą patrzyły na swoje mieszkanie, ale nic nie mówiły. Przechodzimy koło domu dróżnika, następnie koło naszego domu, a potem w stronę dworku pana Kamińskiego. Weszliśmy na duże podwórze, na którym było pełno wojska niemieckiego, samochody i motocykle. Widocznie stacjonował tutaj sztab jakiejś jednostki. Zatrzymano nas i tłumacz powiadomił ludzi, że dla wszystkich będzie wydawana gorąca zupa z kuchni polowej. Tylko każdy musi mieć swoje naczynie. Zaraz też uformowała się kolejka po posiłek. Przede wszystkim jednak ludzie odetchnęli, że pewnie przeżyją, skoro mają dostać zupę. Wydawali chyba grochówkę, ale dokładnie nie pamiętam, bo z wściekłości na Niemców za mojego ojca wcale jej nie ruszyłem. Już nas nie pilnowali, można było chodzić na lewo czy prawo, byle niezbyt daleko. Ja tylko pytałem o ojca, czy przypadkiem ktoś go nie widział, bo przecież w czasie tej walki był na podwórzu i koło stajni. Fornale mówili tylko, że uciekł z drugim fornalem przez ogrody, ale poza tym nikt nic nie wiedział.
Tłumacz niemiecki nakazał nam ustawić się w kolumnę i przygotować do wymarszu, ale już bez konwoju niemieckich żołnierzy. Podali prowadzącemu nazwę majątku, kilka kilometrów od Jankowa. Tam kazali czekać na zakończenie wojny. Chyba była to miejscowość Pełczyska. Kolumna nasza weszła na szosę prowadzącą do Poddębic i wtedy zobaczyłem setki naszych żołnierzy bez pasów, z rozpiętymi płaszczami, w czapkach bez orzełków prowadzonych przez Niemców na zachód, to jest w tym samym kierunku, w którym my szliśmy. Wielki żal ścisnął mi serce. To jednak już przegraliśmy! Ze strzępów rozmów, jakie do nas dochodziły dowiedzieliśmy się, że Armia Poznań i Armia Pomorze zostały odcięte od Warszawy i były zmuszone się poddać. Żołnierze szli przygnębieni, niektórzy nawet z bandażami wokół głowy czy na rękach. Smutne to było. Opowiadali o strasznych bojach koło Łowicza i Sochaczewa.