Muszę jeszcze wspomnieć o jednej bardzo ważnej sprawie. Otóż już od świąt Bożego Narodzenia 1944 roku dostałem dosyć przykrej dolegliwości. Mianowicie zapalenia spojówek w obu oczach. Były czerwone i piekły mnie. Słabo rozróżniałem barwy oraz odczuwałem ból przy świetle słonecznym. Przez pewien czas jakoś to znosiłem, ale w Łęczycy chodząc do szkoły nie mogłem korzystać z książek, wobec czego postanowiłem pójść do lekarza. Lekarz stwierdził brak witamin i dał mi jakieś krople. Mój stan trochę się poprawił, ale skutki choroby odczuwałem jeszcze przez wiele miesięcy.
W Łęczycy mieszkaliśmy już w końcowym okresie wojny. Przez miasto przechodziły całe stada pędzonych przez Rosjan krów i koni. Wszystko szło na wschód. Rosjanie ograbiali nie tylko niemieckie, ale i polskie folwarki. Wzięli nawet nasze przedwojenne konie arabskie z polskich hodowli. Oni wtedy mieli wszystko w swoich rękach i z tego korzystali. Szły też na wschód grupy niemieckich jeńców. Wywożono urządzenia fabryczne, a nawet rozbierano tory kolejowe. Wszystko tam się przydawało, nieważne czyje to było. Pamiętam ruch pociągów na stacjach kolejowych, przez które szły całe transporty. Jeden z takich transportów z bydłem był konwojowany przez naszych żołnierzy, a było to dziewiątego maja. Grupa ta zatrzymała się na odpoczynek w gospodarstwie pani Kantorkowej. Nagle żołnierze ci zaczęli strzelać z pepeszy jak szaleni! Nie wiedzieliśmy co się stało. Po chwili gruchnęła wieść, że wojna się skończyła. Nareszcie! Pamiętam ogólną radość, że wreszcie koniec naszej niedoli.
Świętowanie tego wieczoru było ogólne. Żołnierze popijali i cieszyli się, a my razem z nimi. Zaraz też przywieziono do nas przesiedleńców z Kresów Wschodnich. W naszym gospodarstwie osiedliła się jakaś rodzina z Wileńszczyzny. Mówili takim śpiewnym językiem i byli bardzo biedni, nic prawie ze sobą nie mieli. My już to kiedyś sami przeżywaliśmy, więc jak tylko było można to im pomagaliśmy, oczywiście sami niewiele mając. Ratowała nas przecież ta nasza Mećka, bo mleka nam nie brakowało, a i innym też można było dostarczyć. Po pewnym czasie rodzina ta wyjechała na Ziemie Odzyskane.
Posiadanie własnej krowy było w tym czasie prawdziwym bogactwem. Dlatego też pewnego dnia mama rankiem narobiła krzyku, że krowy nie ma w oborze. Byliśmy tym niezwykle poruszeni. Zaczęły się poszukiwania w najbliższej okolicy. Ale krowy jak nie było tak nie ma. W tej sytuacji szybko pobiegłem na posterunek Milicji i zameldowałem ,że ktoś nam ukradł krowę. Całe szczęście, że na tym posterunku spotkałem wujka Jatczaka, męża cioci Rózi, siostry ojca. Po powrocie z robót w Rzeszy zapisał się do Milicji w Łęczycy. Komendant wyznaczył go i jeszcze jednego milicjanta do szukania tej naszej krowy. Przyszliśmy do naszego domu i od obory zaczęliśmy szukać Mećki po śladach jakie zostawiała swoimi kopytkami. Były bardzo wyraźne. Cała nasza ekipa, czyli ojciec, ja, nasz Stasio i ci dwaj stróże nowego, demokratycznego prawa poszliśmy za krową po śladach. Ciągnęły się one przeszło kilometr i zaprowadziły nas do jednego gospodarza w Topoli Katowej. Weszliśmy do gospodarstwa i pytamy o Mećkę, a ten rżnie przygłupa, że nie wie o co chodzi. Ale po rozejrzeniu się zauważyliśmy ją stojącą w jego oborze. Tłumaczył się, że widocznie nocą sama przyszła do jego gospodarstwa, a on ją tylko schował, żeby jej nikt nie ukradł. Co za drań! Potem okazało się, że jego syn też służył w Milicji w Łęczycy i wujek go znał. W tej sytuacji krowę oczywiście zabraliśmy, ale sprawie szybko ukręcono łeb.
Po tym incydencie ojciec lepiej zabezpieczył naszą żywicielkę, bo była już zamykana na kłódkę. Tymczasem z przymusowych robót w Rzeszy wróciła część naszej dalszej rodziny. Przyjechała rodzina Ludwika Witczaka z Topoli Katowej (brat mamy). Do Jankowa wracały też rodziny gospodarzy. W szkole na nowo zadomowiła się rodzina kierownika, pana Olszaka. Zaczęła się też nauka w tamtejszej szkole. Życie powoli wracało do normy. My z ojcem obejrzeliśmy nasz przedwojenny dom, a właściwie jego zgliszcza. Po pożarze w 1939 roku zostały tylko ruiny, których nikt nawet nie uprzątnął, gdyż nikt nie zamierzał tu mieszkać. Natomiast w całości zachowała się stodoła.
Po obejrzeniu gospodarstwa rozmawialiśmy w naszej rodzinie o ewentualnym kupnie tego ziemi od właścicielki, czyli pani Wandy Kantorek. Jeszcze w marcu 1945 roku była ona niezdecydowana, chociaż nie odpowiedziała odmownie. Wtedy jeszcze nie była pewna, czy majątek (około 50 hektarów) pozostanie w jej rękach. Ale już w czerwcu 1945 roku nie chciała nawet mówić o sprzedaży! Tymczasem nam ze Stasiem praca u pani Kantorkowej absolutnie nie odpowiadała. Postawiliśmy warunek ojcu, że albo ona nam sprzeda Janków, albo odchodzimy. Ojciec był w kropce. Tymczasem stryj zamieszkały na Wilczkowicach zapisał się do wyjazdu na Ziemie Odzyskane. Wyjechał na Dolny Śląsk w czerwcu, transportem organizowanym przez Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR). Przysłał nam list, że objął tam gospodarstwo poniemieckie w miejscowości Krasowice. To był dla ojca argument. Postanowił przenieść się z rodziną na Ziemie Odzyskane. Zapisaliśmy się na kolejny transport PUR z zaznaczeniem kierunku na Dolny Śląsk. Tymczasem nasze dzieciaki kończyły szkołę, my pracujący też dostaliśmy świadectwa ukończenia naszych klas. Ostateczna rozmowa ojca z panią Kantorek odnośnie Jankowa nic nie dała, więc co było robić. Czekaliśmy na transport PUR z nadzieją na objęcie poniemieckiego gospodarstwa.
Najmocniej decyzję ojca przeżywała mama, która nie lubiła żadnych przeprowadzek. Szczególnie, że było to tak daleko i w obce strony. Natomiast my przekonywaliśmy, że tam już jest nasza rodzina, wujek Stanisław i że będzie jakieś oparcie, szczególnie, że sam nas namawiał do osiedlenia. Zresztą, wyjeżdżało tam wielu ludzi, żeby sobie poprawić byt i mieć pracę na swoim. W Łęczycy nic nas już nie trzymało. Brak było perspektywy na inną, lepszą pracę, a pracować nadal u pani Kantorek nie zamierzaliśmy. Nadal u niej pracowała jedynie siostra ojca, która przebywała u nas w Jankowie wiele lat, czyli ciocia Władzia Komorowska. Prowadziła kuchnię i opiekowała się domem doktorowej.
Przed wyjazdem odwiedzaliśmy naszą rodzinę Witczaków w Topoli Katowej, dzieciaki cioci Rózi Jatczakowej, rodzinę Kazimierczaków, u której podczas naszego wysiedlenia w 1941 roku mieszkaliśmy, dzięki ich życzliwości. A mieszkali oni po drugiej stronie posiadłości pani Kantorkowej, na tej samej ulicy Ozorkowskie Przedmieście.
Nastały gorące dni lipca 1945 roku. Zaczęło się kolejne pakowanie naszych skromnych betów. Przede wszystkim pierzyn, które służyły nam jeszcze przed wojną. Uratowaliśmy je z pożaru we wrześniu 1939 roku w czasie pamiętnej bitwy o Łęczycę. Potem służyły nam za Parkiem, w Witoni, w Łęczycy, no i teraz w tej dalekiej podróży.
Pewnego dnia na początku lipca dostaliśmy wiadomość transport czeka na pasażerów na stacji kolejowej Łęczyca. Załadowaliśmy się do wagonu towarowego, a Mećkę ulokowaliśmy w sąsiednim. Okazało się, że w tym samym wagonie jadą nasi znajomi. Była to rodzina Rykowskich z Jankowa. To znaczy konkretnie z dworu w Mniszkach. Rykowski był przed wojną ekonomem w tym dworze. Ucieszyło nas to spotkanie, a szczególnie mamę, która znała dobrze jego żonę, bardzo życzliwą kobietę. Były tam też ich dzieci syn Józef i jej córka z pierwszego małżeństwa, Marysia. Ojciec lubił sobie pogawędzić z panem ekonomem. Znali się przecież jeszcze wcześniej, bo przed samą wojną ustalali ceny za wynajmowanie łąki dla wujka Stanisława z Wilczkowic.
Wreszcie po skompletowaniu transportu i po przejęciu go przez ochronę żołnierzy WP dano sygnał do wyjazdu na Zachód.
Józef Bratosiewicz
Urzędnicy Kujawscy i Dobrzyńscy XVI-XVIII wieku T.VI, zeszyt 2 pod.red.A.Gąsiorowskiego