Sobota 9 września była tak jak i poprzednie dni słoneczna. Niemieckie samoloty jak co dzień leciały na Warszawę, a potem wracały. Naszych nie widzieliśmy na niebie. Niemcy rozgościli się w dworku u pana Kamińskiego. Prawdopodobnie był tam jakiś sztab, gdyż ciągle podjeżdżali żołnierze na motocyklach, chyba z meldunkami. Artyleria gdzieś tam bardzo daleko na wschodzie dudniła, a oddziały hitlerowskie, które u nas kwaterowały posilały się i były zajęte swoimi sprawami. Około godziny 16-tej zauważyliśmy wzmożony ruch Niemców. Biegali jak wściekli. Widzieliśmy jak łapią przygodnych ludzi i ich legitymują, potem niektórych prowadzą do dworku pana Kamińskiego. Zaczęli krzyczeć na dzieci, pokazując nam dom. Nie było dyskusji. Siedzieliśmy więc w domu, a nasza mama co chwilę sprawdzała, czy jesteśmy w komplecie. Za chwilę wpadł ojciec. Mówił, że coś się dzieje, bo z kierunku Małej Leźnicy słychać jakieś strzały. Patrzymy przez okno, bo mama nie pozwoliła wyjść na podwórko i widzimy tyralierę niemieckich żołnierzy, jak przez plantację naszego rabarbaru, chowając się, idą na północ, skąd słychać strzelaninę. Po godzinie przycichło, tylko Niemcy chodzili jak wściekłe osy. Zaczęła się ewakuacja oddziału stacjonującego we dworze. Od strony Łęczycy wycofywały się całe kolumny Wehrmachtu. Szły oddziały piechoty, tabory i działa, ciągnięte przez czterokonne zaprzęgi. Konie w tych zaprzęgach belgijskie, potężne (perszerony). Działa duże, jakich nigdy w naszym wojsku nie widziałem.
Kiedy już zapadł zmrok, ten nasz poznaniak przyczajony pod oknem (oczywiście w mieszkaniu) usłyszał, jak maszerujący szosą żołnierze rozmawiali ze sobą i od razu nam przetłumaczył: "kto by się spodziewał, że ci cholerni Polacy tak na nas uderzą" Przecież nasze czołgi są już pod Warszawą!?. Dobrze jest znać obce języki, a szczególnie dobrze jest znać język wrogów. Te oddziały szły dosyć długo w nocy. Natomiast nasza rodzina wkrótce położyła się spać, bo już nikt nam nie przeszkadzał.
Niedziela, 10 września. Dzień słoneczny. Wszędzie cisza jak makiem zasiał. Niemców w folwarku nie było. Nawet nieprzyjacielskich samolotów nie było widać. Co się dzieje? Dopiero krótko przed południem pojawił się od strony Leźnicy Małej konny patrol polskiej kawalerii. Okazało się, że jeden z żołnierzy to jakiś znajomy czy brat dziewczyn, które u nas w gospodarstwie pracowały. Wypytywał ojca o te dziewczyny. Cóż można było powiedzieć? Przecież od tygodnia ich u nas nie było. Kawalerzyści wypytywali też o Niemców. Kiedy posilali się w naszym domu, nadleciał ktoś od strony folwarku pana Kamińskiego krzycząc: - w stawie leżą zabici!. No, to już wszyscy pobiegli do tego stawu. Nam dzieciakom oczywiście nie pozwolono tam podejść. Dowiedzieliśmy się tylko, że to nasi sąsiedzi, których niemieccy żołnierze złapali bez dokumentów i ich w sobotę wieczorem rozstrzelali. Byli między nimi i niektórzy z sąsiednich wsi, którzy przyszli obejrzeć obce wojsko. W stawie było siedmiu zabitych. Niemcy przykryli ich drabinami, żeby nie było widać.
Ta wściekłość butnych Niemców wzięła się stąd, że akurat wtedy nasza Armia "Poznań" uderzyła na Łęczycę i oni musieli uciekać. Mścili się również w Łęczycy, gdzie rozstrzelali wielu niewinnych ludzi. Dopiero potem odeszli. Taki to był ten rycerski Wehrmacht!
Nasi ludzie wydobyli ze stawu pomordowanych, a rodziny pozabierały ciała. Żołnierze kawalerzyści pocieszali ludzi, że jeszcze Niemców pogonią. Ale co oni mogli wiedzieć. Akurat jak byliśmy przy tym folwarku, przeleciały niemieckie myśliwce. Jeden z kawalerzystów, taki bardziej krewki, zdjął karabinek z ramienia i krzyknął: - nie mam naboju przeciwlotniczego, bo dostałby kulę. Myślę, że trochę się przechwalał, bo cóż znaczy karabinek przeciwko samolotowi Absolutnie nic! Potem kawalerzyści odjechali w kierunku Leźnicy Małej.
Ludzie długo komentowali mord dokonany przez niemieckich wojskowych na zupełnie niewinnych ludziach. Pogrążeni w smutku położyliśmy się spać. Co będzie jutro?
Poniedziałek, 11 września.. Od rana znowu dzień słoneczny. Każdy zajął się swoją pracą. Nam dzieciakom mama nie pozwalała się nigdzie oddalać. I słusznie. Dopiero tak jakoś koło południa od strony folwarku Mniszki (strona południowa) podjechały konne zaprzęgi polskich kawalerzystów - karabiny maszynowe na taczankach. Żołnierze odczepili konie i ukryli je w stajniach pana Kamińskiego, a obsługi karabinów maszynowych zamaskowały sprzęt i skierowały lufy karabinów w stronę rzeki, skąd spodziewano się ataku nieprzyjaciela.
Trudno powiedzieć, o której godzinie, ale było to dosyć późnym popołudniem, któryś z żołnierzy zauważył, że na szosie od Poddębic porusza się jakaś szara masa. Widzieliśmy to doskonale, bo nasz dom stał na wzgórku. Dopiero po chwili, widocznie przez lornetkę dowódca wypatrzył, że to piechota niemiecka. Widać było tę szarą masę jak szli pewnie, niczego się nie spodziewając. Kawalerzyści natychmiast przygotowali się do ataku, oczywiście nie konno, ale gotowi do użycia karabinów maszynowych. Już wcześniej zagoniono wszystkich cywilów do domów i my dzieciaki tylko przez otwarte drzwi widzieliśmy te przygotowania. Mama trzymała nas przy sobie nigdzie nie pozwalając się ruszyć. Byliśmy wszyscy oprócz ojca, który był w tym czasie z fornalami na folwarku pana Kamińskiego. Ta denerwująca cisza trwała jakieś 10-15 minut, dotąd aż czoło kolumny doszło do spalonego mostu na naszej rzeczce. Wtedy rozpętało się piekło. Polskie karabiny maszynowe waliły do niemieckich żołnierzy jak do tarczy. Musiało ich tam wielu zginąć od tego niespodziewanego ataku polskich kawalerzystów. Ten ogień z ckm-ów trwał bez przerwy kilkanaście minut. Dopiero po pewnym czasie Niemcy oprzytomnieli, ustawili swoje działa i zaczęli strzelać. Odezwała się też ich broń maszynowa.
Rodzina nasza była zgromadzona w tej części domu, gdzie było najbezpieczniej czyli w sieni. Drzwi wychodziły na szosę. Żołnierze ze stanowisk wpadali do nas po wodę do chłodnic karabinów maszynowych, gdyż od ciągłego ognia lufy strasznie się rozgrzewały. Nawet Stachu podrzucał im wodę w wiaderku, ale mama jak to zobaczyła, to zabroniła mu tego zdecydowanie. Patrząc na szosę widziałem kurz wzbijany przez niemieckie kule z ich broni maszynowej, a jęczały te przelatujące pociski jak stado szatanów. Mama była strasznie zdenerwowana, bo nie było z nami ojca, a Niemcy tak tłukli, nawet w dom, aż sadza z naszego komina leciały do kuchni. Młodsze dzieciaki trzymały się dzielnie, nie płacząc, ani nie bojąc się.
Po upływie około pół godziny zobaczyliśmy pierwsze pożary po stronie niemieckiej. Paliły się zabudowania gospodarskie na Karkosach. Artyleria nieprzyjacielska zaczęła strzelać gdzieś dalej, bo pociski przelatywały nad nami. Zaczęło się ściemniać i nasze oddziały gdzieś odjechały w kierunku folwarku Mniszki. Zostaliśmy sami, a Niemcy co jakiś czas otwierali ogień w naszą stronę. Dopiero jak już było całkiem ciemno, mama zarządziła opuszczenie domu. Zaczęło się pakowanie pierzyn, poduszek i różnych rzeczy, które uznawała za niezbędne. Następnie pozamykała wszystkie drzwi i z tobołami na plecach, powoli, wyszliśmy do ogrodu, a potem przez płot z drutu kolczastego przedostaliśmy się do sąsiada dróżnika. Jego dom położony był trochę niżej, za naszą górką i jakby w cieniu naszych zabudowań. Ten pan dróżnik był bardzo sympatyczny, a mieszkał ze swoją żoną i chyba z siostrą. Tutaj przyjęto nas serdecznie i zaraz dostaliśmy coś do jedzenia, bo głód nam trochę dokuczał. A potem spać. Nic nas nie mogło powstrzymać, ani łuny od palących się domów, ani sporadyczne strzelanie, które nocą ucichło zupełnie.
Wtorek, 12 września. Rano nadal nie było ojca, więc mama obawiając się Niemców kazała nam się spakować i z tymi tobołami na plecach poszliśmy na północ, koło zabudowań pana Dziwisza (też uciekł), koło domu Kałużnych, aż do folwarku Zduny, który był za torami kolejki wąskotorowej, około 1,5 kilometra od naszego gospodarstwa. Idąc tak oglądałem z daleka naszą okolicę. Cisza była absolutna. Widać było z drugiej strony rzeki Zian pożary stodół czy też domów. Żadnych wojsk nie widziałem. Wreszcie spokojnie doszliśmy do folwarku. Zabudowania folwarczne stodoły czy piwnice były zbudowane niezwykle solidnie: podmurówka z kamienia, ściany bardzo grube z cegły. Stanowiło to pewną ochronę przed pociskami, nawet artyleryjskimi, a tym bardziej przed kulami karabinowymi. W tych piwnicach było już wielu okolicznych mieszkańców. Nas też przyjęto i wreszcie na przydzielonym nam kawałku rozłożyliśmy nasze bety.
Nasza gromadka składała się z siedmiu osób: mama, ja, Stachu, siostry - Jasia, Hania, Marysia, mały Czesio (czterolatek). Brakowało tylko ojca. Grozę potęgowały plotki, że podczas ostrzału artyleryjskiego ktoś słyszał czy widział, że zginął! Nikt nie wiedział na pewno, ale zasiali niepokój w naszej rodzinie. Nie pamiętam czym się tam żywiliśmy - chyba tylko chlebem i może trochę masłem. Zresztą, to nie było najważniejsze.
W tej piwnicy była większość okolicznej ludności. Byli też nasi sąsiedzi, chociaż nie wszyscy. Jednak te mury piwniczne były w stosunku do naszych domów dużo bezpieczniejsze, stropy były betonowe. Nie było też tutaj bombardowania lotniczego. Tak powoli upływał czas, tylko z naszej wsi Jankowa dochodził huk artylerii. Podobno strzelano w kierunku Łęczycy, bo nocą było widać świetliste smugi pocisków. Tam się toczyły największe walki, a także pod Łowiczem.
Dopiero po południu zrobił się ruch. Przybiegła dziewczyna od pani Dziwiszowej - Stefcia Szymańska, która opiekowała się jej dziećmi. Opowiedziała nam, że pani Dziwiszowa, obawiając się działań wojennych, zdecydowała się zostawić swój dom i przenieść się z rodziną do folwarku Zduny, czyli dołączyć do nas. Kiedy razem z siostrą męża wzięła po jednym dziecku na ręce i już wychodziły z bramy na drogę wiodącą do folwarku, rozpoczął się niemiecki ostrzał artyleryjski. Jeden z pocisków rozerwał się tuż obok nich zabijając siostrę pana Dziwisza. Panią Dziwiszową lekko ranił i ciężko przestraszył Stefcię Szymańską. Cud boski, gdyż żadnemu z dzieci w ramionach kobiet nic się nie stało. Wszyscy ze zgrozą wysłuchali tej tragicznej opowieści, a potem rządca folwarku pan Szamowski - zwany dziedzicem natychmiast ogłosił, że zbiera ochotników na pomoc dzieciakom. Zgłosiła się młoda panna Helena Kałużna (sąsiadka Dziwiszów), ale on chciał jeszcze jakiegoś mężczyznę. Nikt jednak nie chciał ryzykować. Wtedy ja nieśmiało zgłosiłem się, że pójdę z nimi i będę niósł transparent z czerwonym krzyżem. Młody rządca popatrzył na mnie trochę nieufnie, ponieważ jednak nadal nie było innego chętnego a dzieci czekały na pomoc, wziął mnie ze sobą. Dał mi w rękę jeden koniec transparentu z emblematem czerwonego krzyża i tak w trójkę ruszyliśmy do Jankowa.
Po drodze nic ciekawego nie widzieliśmy. Ja tylko zobaczyłem, jak się palił nasz dom, z którego szedł już dym i widać było zgliszcza. Miał on dach kryty słomą, więc musiał spłonąć dosyć szybko, a teraz tylko dogorywał. Wszystko nam spłonęło, nie mieliśmy tego dużo, ale to był dorobek całego życia Rodziców!