Główna
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: witonia
Trzciński Gorgoniusz Cyprian Tomasz (1805–1882), major Wojsk Polskich, powstaniec listopadowy i styczniowy, właściciel ziemski.
Urodził się 9 września 1805 roku w dobrach Sklęczki, parafia Łąkoszyn, obecnie stanowiących przemysłową dzielnicę Kutna. Był dziewiątym dzieckiem Seweryna Trzcińskiego i Doroty Lisowskiej. Ochrzczony został przez księdza Konstantego Bilczyńskiego, proboszcza parafii Łąkoszyn, w dniu 19 września tegoż roku. Początkowe nauki pobierał w domu rodzinnym w Sklęczkach. W wieku piętnastu lat wysłany został do renomowanej Szkoły Wojewódzkiej w Płocku.
https://witonia-historia.nsfera.pl/31-witonia/glowna.html?start=5#sigProGalleria3efddfe5aa
Dość wcześnie rozpoczął służbę wojskową, bo już w kwietniu 1823 roku, mając osiemnaście lat, wstąpił do Wojska Polskiego jako żołnierz Pułku Piechoty Liniowej Jego Cesarzewiczowskiej Mości Wielkiego Księcia Michała Romanowa. Z zapisu w książeczce wojskowej wiadomo, że Gorgoniusz nie był potężnej postury. Miał wzrostu dwa arsze i siedem werszów, co w przeliczeniu na współczesną miarę daje sto siedemdziesiąt trzy centymetry. W czerwcu 1824 roku otrzymał awans na podoficera. Służbę w tym pułku zakończył po sześciu latach 20 października 1830 roku z powodu „słabości zdrowia”. Nie przeszkodziło to mu jednak brać udział w walkach kolejnych powstań — listopadowym i styczniowym.
Powstanie listopadowe rozpoczął jako porucznik 2. Pułku Mazurów. Przed bitwą pod Iganiami w okolicach Siedlec na Mazowszu wysłany został wraz ze swym oddziałem na rekonesans w okolicy miejscowości Makowiec. Doszło tam do nieoczekiwanej, ale zwycięskiej dla żołnierzy Trzcińskiego potyczki z Moskalami. Epizod ten został odnotowany w kilku źródłach, m.in. przez Kajetana Suffczyńskiego (1807–1873), używającego pseudonimu K. S. Bodzantowicz, w książce Boje polskie oraz współczesnego historyka Tomasza Strzeżaka. Pluton jazdy płockiej pod dowództwem Gorgoniusza Trzcińskiego uderzył na Kozaków i dragonów moskiewskich w sile pułku. Mimo iż oddział, będący w istocie podjazdem, liczył tylko czterdziestu żołnierzy, Moskale zostali rozbici i uciekli z pola walki. Gorgoniusz Trzciński został dwukrotnie ranny szablą, na szczęście rany okazały się powierzchowne. Sam Trzciński przekazał swemu prawnukowi Zygmuntowi, którego był ojcem chrzestnym, informację, iż najpierw został skazany na śmierć za niesubordynację, ponieważ w trakcie rekonesansu naraził swoich żołnierzy na niebezpieczeństwo w starciu z wielokrotnie większymi siłami wroga. Zamknięty w pomieszczeniu, którego okna wychodziły na wnętrze kościoła, oczekiwał na rozstrzelanie. Ostatecznie został jednak ułaskawiony. Otrzymał nawet 6 kwietnia 1831 roku Krzyż Złoty Orderu Virtuti Militari. Opowieść w formie rękopisu przetrwał do dziś w zbiorach rodzinnych.
Po zaleczeniu ran i rekonwalescencji wrócił niebawem w szeregi powstańcze. Od swego dowództwa otrzymał ważne zadanie przeniesienia rozkazów z twierdzy Zamość na Litwę do kwatery generała Antoniego Giełguda (1792–1831). Mimo stacjonujących prawie wszędzie oddziałów moskiewskich misja Trzcińskiego zakończyła się powodzeniem. Gorgoniusz został ponownie odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. Udział w powstaniu listopadowym ukończył w stopniu majora i wraz z większością polskiego wojska udał się na emigrację do Prus.
Sprawy rodzinne spowodowały, że w styczniu 1832 roku powrócił do kraju i osiadł w majątku Sklęczki, gdzie gospodarował wraz z matką. Powrót ten był możliwy dzięki interwencji generała Wojciecha Pęcherzewskiego, Ukraińca w służbie moskiewskiej, spowinowaconego z rodziną Trzcińskich poprzez babkę Doroty Lisowskiej, matki Gorgoniusza. Tymczasem sprawy własnościowe dóbr sklęczkowskich nie były uregulowane. Ostatecznie Trzciński po długotrwałych procesach z rodzeństwem przejął na własność majątek w 1833 roku.
Przełomem w jego życiu było małżeństwo z Aleksandrą Okolską (1818–1860), zawarte 9 listopada 1834 roku. Panna młoda, córka Michała i Kasyldy z Czajkowskich, w dniu ślubu miała zaledwie szesnaście lat, ale związek okazał się trwały i udany. Teść Gorgoniusza Michał Wincenty Okolski (zob. s. ), weteran wojen napoleońskich gospodarował sąsiednim majątkiem Malina, jednym z zasobniejszych w okolicach Kutna. Nie miał jednak ani głowy, ani też szczęścia w interesach, toteż dobra tonęły w długach.
Koniec lat pięćdziesiątych był dla Gorgoniusza Trzcińskiego trudny. Najpierw w 1858 zmarł ojciec jego żony, a dwa lata później pożegnał dwie kolejne bliskie osoby. Aleksandra Trzcińska zmarła 28 marca 1860 roku, kilka tygodni po zgonie matki. Wszyscy spoczęli na nieistniejącym dziś cmentarzu w Malinie. Po śmierci teściów i żony zmuszony był zająć się zadłużoną Maliną. By powiększyć dochody, wziął w dzierżawę także wieś, cegielnią, oberżę Pohulanka i wiatraki dworskie. Nawet to nie uratowało jednak majątku, który został sprzedany na licytacji za niespłacone zobowiązania.
Mimo nie najlepszej sytuacji finansowej szastał pieniędzmi. Kiedy umarła jego matka Dorota z Lisowskich, urządził wspaniały pogrzeb. Świadectwem wielkopańskiego gestu Georgoniusza są wydatki poniesione z tego tytułu, a wśród nich: trumna 162 zł, księża i bractwa kościelne 534 zł, nabożeństwo 190 zł, trunki w Kutnie dla księży i gości 851 zł. Inne wydatki: kucharze, płaczki, dziady, organista, dzwony w 28 kościołach, cielęta, ryby, krowy wyniosły łącznie 2059,20 zł. Dzisiejszemu czytelnikowi ta kwota pewnie niewiele mówi więc dla przykładu podam kilka ówczesnych cen: 405 gramów chleba — 4 grosze, masło — 25 groszy, jedno — 2 grosze, litr mąki żytniej —-11 groszy. Murarz zarabiał dziennie 100–130 groszy, stolarz —150–160 groszy a robotnik niewykwalifikowany 45–55 groszy. Wystarczy więc porównać poniesione koszty pogrzebu do wymienionych zarobków i cen, aby dojść do wniosku, jakoby właściciel dóbr Sklęczki za wszelką cenę chciał uchodzić za zamożnego.
Duch wojaczki drzemał w Trzcińskim, któremu nie sposób zarzucić brak patriotyzmu. Ponownie chwycił za broń w powstaniu styczniowym w 1863 roku. Mimo zaawansowanego wieku – miał już wtedy pięćdziesiąt osiem lat – dawał przykład odwagi i waleczności. Opuścił domowe pielesze i ukrywał się z innymi powstańcami w leśnym obozowisku na terenie województwa mazowieckiego. Fakt ten został nawet uwieczniony na drzeworycie nieznanego francuskiego artysty. Udział w powstaniu styczniowym zakończył się dla niego dość sentymentalnym wydarzeniem. Na stacji kolejowej w Kutnie pożegnał swą siostrzenicą Seweryną Pruszakową Duchińską (zob. KSB, t. I), udającą się na dozgonną emigrację do Francji. On sam nie mógł sobie na to pozwolić. Liczył na odmianę losu w ojczyźnie. Nie był najlepszym gospodarzem. Podobnie jak jego teść Michał Okolski doprowadził majątek do ruiny i ostatecznie po licytacji dobra Sklęczki przeszły w ręce miejscowej szlachcianki Marii Wieszczyckiej z domu Glińskiej.
Niepowodzenie gospodarcze doprowadziły Gorgoniusza do bankructwa. Pozbawiony został nawet dachu nad głową. Sytuację uratował Leopold, bratanek Gorgoniusza, syn Symforiana Trzcińskiego. Leopold również brał udział w powstaniu styczniowym, do którego przystąpił jako student V roku prawa na uniwersytecie w Petersburgu. Po upadku powstania, aby uchronić bratanka przed prześladowaniami ze strony Moskali, Gorgoniusz przysposobił Leopolda drogą sądową. W ten sposób w dowód wdzięczności znalazł u niego i jego żony Józefy z Chorkowskich herbu Rola schronienie w ich majątku Wylazłowo, w obecnym powiecie żuromińskim. Tam Gorgoniusz Trzciński dokonał żywota 11 marca 1882 roku jako sławny wojskowy i mniej udany gospodarz. Bratanek zadbał o wspaniały pogrzeb, w którym wzięła udział miejscowa i przyjezdna szlachta. Na czele konduktu pogrzebowego kroczył przyjaciel Gorgoniusza Trzcińskiego z wojska, miejscowy dziedzic Adam Tabęcki, niosąc na aksamitnej poduszce ordery zmarłego. Gorgoniusz Trzciński został pochowany na parafialnym cmentarzu w pobliskim Dłutowie. Na jego grobie znajduje się okazały pomnik, na którym obok nazwiska wymieniony jest stopień wojskowy zmarłego oraz jego ordery. Autor wraz z żoną złożył tam kwiaty, kiedy w latach siedemdziesiątych odwiedził ziemię przodków.
Gorgoniusz trojga imion Trzciński to jedna z barwniejszych postaci powiatu kutnowskiego XIX wieku. Był typowym reprezentantem szlachty, odchodzącej powoli jako klasa społeczna i gospodarcza. Utożsamiał jej cechy: skłonność do walki i zabawy, brak troski o jutro. Szlachectwo swoje z dziada pradziada udowodnił. Gdy przestało istnieć po upadku powstania listopadowego jako autonomiczny byt państwowy Królestwo Polskie, jego ziemie weszły w skład Cesarstwa Rosyjskiego. Władzę objęła administracja carska. Gorgoniusz Trzciński, podobnie jak inni szlachetnie urodzeni, musiał wystąpić o potwierdzenie swego szlachectwa do tzw. Heroldii, czyli Ogólnego Zebrania Departamentów Warszawskich Rządzącego Senatu, by uznano go za szlachtę dziedziczną. Potwierdzenie tej przynależności otrzymał 8 kwietnia 1848 roku.
Literatura i źródła (wybór): K. S. Bodzantowicz, Boje polskie, Poznań 1871; S. Duchińska, Pamiętniki, Lwów 1893; S. Siegel, Ceny w Warszawie w latach 1816–1914, z uwzględnieniem cen w okresie powstania listopadowego, Poznań 1949; Rękopisy pamiętników Marii Fabiani i Zygmunta Trzcińskiego, akty chrztów, ślubów i zgonów rodziny Trzcińskich i Okolskich z archiwum rodzinnego autora.
Adam Trzciński
https://witonia-historia.nsfera.pl/31-witonia/glowna.html?start=5#sigProGalleriae3b2478d53
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: witonia
Chciałbym w tym miejscu przedstawić listę osób pełniących różne funkcje we dworze i folwarku właściciela. A więc począwszy od nich samych, dziedziców majątków, poprzez dierżawców czyli posesorów, do oficjalistów i pracowników dworskich. Głównym źródłem są metryki parafii Witonia oraz parafii sąsiednich. Zachęcam do uzupełniania.
Oraczew
Włostowski, dziedzic 1819 r.
Kajetan Szczawiński, posesor 1819 r.
Gajew
Franciszek Kołudzki, dziedzic 1858 r.
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: witonia
"Czarny Polak"
Z Witoni przez Kijów, Berlin, Ateny, Jagodinę, Warszawę i Berlin - do Witoni wiódł szlak bojowy ,,Czarnego Polaka". Wszędzie, gdzie się pojawił, siał popłoch wśród hitlerowców.
We wsi Witonia, w niewielkim domku stojącym pomiędzy innymi równie skromnymi, mieszka major Tadeusz Feliś, znany w Jugosławii jako "Czarny Polak". Urodził się 17 stycznia 1919 roku i za bohaterskie czyny w walce z okupantem hitlerowskim został udekorowany: Krzyżem Walecznych, Krzyżem Partyzanckim, polskimi i radzieckimi medalami: Za Warszawę:. Medalem -Za Odrę i Nysę. Medalem - Zwycięstwa i Wolności. Orderem Zwycięstwa, Srebrnym Krzyżem Zasługi. W 1985 roku nadano mu jugosłowiański "Order za Bohaterstwo" (poza mjr. Felisiem otrzymał go tylko gen. Świerczewski) oraz - Order Zasługi dla Narodów Jugosławii- ze srebrną gwiazdą
Jak to było? Kiedy w 1939 roku Hitler wysunął wobec Polski swoje żądania po przemówieniu min. Becka, wiedzieliśmy że kości zostały rzucone i prędzej czy później wojna z Niemcami wybuchnie. Miałem wtedy stopień kaprala podchorążego, a wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie byli mężnymi żołnierzami. Ojciec - sierżant w armii carskiej, tuż przed samą wojną dał mi swoje zdjęcie i powiedział że jeśli będzie wojna nie mam prawa wracać do domu prędzej aż zdobędę tyle odznaczeń ile on miał.
Kiedy wybuchła wojna, pracowałem na kolei w Kutnie jako praktykant i pierwszego dnia zgłosiłem się na ochotnika na front. Wypełniłem tym samym wolę ojca i spełniłem obywatelski obowiązek.
Zostałem skierowany do batalionu 37 pułku piechoty do Łęczycy. Tutaj po raz pierwszy spotkałem się na polu bitwy Niemcami. Wielokrotnie walczyliśmy z nimi na bagnety. Przewyższali nas techniką wojskową, ale w walce wręcz ustępowali nam zdecydowanie. Kiedy tylko usłyszeli polskie "Hurrrraa!..." najczęściej można było widzieć podeszwy ich podkutych butów.
Pułk w którym służyłem wchodził w skład Armii Poznań dowodzonej przez gen. Kutrzebę. Po klęsce pod Łęczycą wycofaliśmy się w kierunku na Piątek i walczyliśmy dalej w Puszczy Kampinoskiej koło wsi Budy Nowe i Budy Stare. Koło tej ostatniej zostałem ranny w prawą rękę odłamkiem szrapnela i dostałem się do niewoli. Niemcy przypędzili nas do Piątku i zamknęli na targowicy. Nie dostarczali jeńcom wody ani pożywienia. Zaczęły wśród nas panować choroby. Mniej więcej w tym samym czasie skapitulowała Warszawa
Rana ręki jątrzyła się, gorączkowałem. Postanowiłem uciec. Nocą przedostałem się łąkami nad Bzurę, gdzie mieszkali rodzice. Ukrywałem się przez pewien czas i leczyłem ranę. Pomocy udzielił mi dr. Ziółkowski z Łęczycy. Groziła mi gangrena. Rękę udało się uratować, ale nie jest ona w pełni sprawna.
Już podczas tej pierwszej okupacyjne zimy mówiliśmy:" Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej". Wszyscy mieli nadzieję że wiosną ruszy się Francja i pokona Niemców. Kiedy jednak Francja skapitulowała nie mogłem już dłużej siedzieć w domu i zgłosiłem się do pracy. Zostałem zatrudniony jako robotnik w ekspedycji kolejowej w Kutnie. Tam też wstąpiłem do ZWZ (Związek Walki Zbrojnej przekształcony później w Armię Krajową). Był tam niejaki rotmistrz Czarnecki, starszy człowiek który jeszcze przed wojną przeniesiony był do rezerwy - typowy żołnierz, kawalerzysta, gorący patriota. On właśnie zawiązał tą komórkę ZWZ, do której należało pięć osób, które się znały nawzajem ni znając nikogo z innych ogniw. Ego wymagały zasady konspiracji. Naszym zadaniem było przede wszystkim niesienie pomocy wysiedlanym z Poznańskiego.
Jak już powiedziałem, mieszkałem wraz z rodzicami nad Bzurą. Pozostało tu na łąkach mnóstwo broni i amunicji. Tę broń się zbierało i zabezpieczało. Korzystałem z tego ze miałem prawo nosić opaskę z napisane "Deutsche Reichsbahn" i miałem nocną przepustkę. Przewoziłem te broń do Kutna. Tam była ona pakowane w specjalne worki, zatapiana w tendrach lokomotywy, przewożona do Warszawy i tam trafiała w odpowiednie ręce. Broń dostarczało się na punkt kontaktowy do rtm. Czarneckiego, a on załatwiał sprawę dalej
I stało się tak że do tej grupy składającej się z robotników, trafił szpieg niemiecki. Nikt o nim nie wiedział, wszyscy ufaliśmy sobie nawzajem. Nastąpiła wpadka. Czarnecki i Perkowski zostali aresztowani oraz trzeci członek grupy, którego nazwiska nie pamiętam. Mnie i jeszcze jednemu udało się zbiec. Do dziś nie jestem pewien kto zdradził, trudno opierać się na podejrzeniach. Ten którego posądzaliśmy okazał się volksdeutschem. Niemcy wzięli go późnej do wojska i ślad po nim zaginał.
Powiedziałem sobie wtedy że nie dam się złapać i uciekałem. Uratował mnie pociąg pośpieszny (schnellzug) Brześć - Berlin. Wpadłem między Niemców w tym pociągu. Przeszedłem na drugą stronę, przeskoczyłem parkan i poszedłem do Parku Zawadzkiego w Kutnie a z stamtąd do małej miejscowości Piwki. I tam przenocowałem w piwnicy. Potem wróciłem do domu. Nad Bzurą mieszkał stary rybak Wojciechowski. Ukryłem się w stercie torfu a on przychodził do moich rodziców i matka dawała mu żywność dla mnie. Tylko od czasu do czasu przychodziłem do domu aby zmienić bieliznę. Na początku zimy 1939 roku widziałem jak hitlerowcy na stacji w Kutnie zamrozili dwa wagony dzieci polskich z Poznańskiego. Wagony te przez trzy doby w czasie największego mrozu stały tam i były pilnowane przez Niemców. Dzieci płakały. Wołały o chleb, wołały rodziców. Korzystając z nieuwagi strażników podrzucaliśmy im co było można. Ale niewiele to pomogło. Kiedy dzieci przestały krzyczeć, otworzono te wagony, a poskręcane zwłoki wywieziono samochodami w nieznanym kierunku. Poprzysiągłem wtedy zemstę.
W Kutnie egzystowała wówczas firma budowlana Wartbrueckener Tiefbau która - gdy front przesuwał się za Dniepr, wysyłała swoje brygady, by prowadzić tam roboty kolejowe. Między innymi jeden z oddziałów firmy znajdował się w Kijowie. W tej firmie pracował mój cioteczny brat Antoni Drozdowski.
Byłem wtedy zaocznie skazany na śmierć. Trzech członków grupy ZWZ hitlerowcy powiesili koło kościoła na rynku w Kutnie.
Drozdowski napisał do mnie że jeśli się tam przedrę ulokuje mnie w tej firmie. Pojechałem do Kijowa i pracowałem przez 6 miesięcy w biurze.
Wreszcie - pamiętam było to w imieniny Czesława - odnaleźli mnie jednak. Urządziliśmy małe przyjęcie, bo było tam kilku Czesławów. Nagle drzwi się otworzyły i weszło dwóch żandarmów o dwóch cywilów. Kazali wszystkim powstać i pytają czy jest tu między nami Feliś. Najbliżej nich stał niejaki Urbański i on powiada: -Tak ,jest... A gdzie?? - oni pytają. Na drugiej kwaterze - mówi Urbański. Mieliśmy bowiem w Kijowie dwie kwatery na Bolszoj Wasylkowskiej i na Kreszczatiku. On ich zaprowadził na tamtą kwaterę a ja w tym czasie - zostawiwszy wszystko - wsiadłem w pociąg wraz z dwoma innymi kolegami z Warszawy. Był to pociąg którym hitlerowcy wywozili do Niemiec Ukraińską ziemię do ogródków. Tymi wagonami przejechaliśmy do Warszawy i wysiedliśmy na Dworcu Wileńskim.
2. Ucieczka
Na Dworcu Wileńskim trafiliśmy akurat na łapankę. Trzeba więc było pierwszy pociągiem jadącym z Generalnej Guberni Do Rzeszy (Kutno należało wówczas do tzw. Wartheland, czyli Kraju Warty)uciekać dalej. Taki pierwszy w danym dniu pociąg był na stacji granicznej w Kutnie szczególnie dokładnie kontrolowany. Nie było jednak wyboru. Liczyliśmy że może przed semaforem wjazdowym w Kutnie pociąg zwolni i będziemy mogli wyskoczyć. Tymczasem pociąg w pełnym biegu wjechał na stację.
Otworzyłem okno i zobaczyłem że pociąg został otoczony szczelnym kordonem funkcjonariuszy cywilnych i umundurowanych. Wszedłem do ubikacji i wrzuciłem do muszli wszystkie posiadane dokumenty oraz pistolet z którym od wybuchu wojny nie rozstawałem się. Tu jednak nie było wyjścia. Aresztowano mnie i dwóch moich kolegów. Jedne z nich nazywał się Rudnicki, a drugi Szczepanowski.
Powiedziałem że dokumentów żadnych nie mam bo pracowałem w niemieckiej na wschodzie i bolszewicy nas rozbili, a teraz jedziemy do Niemiec do centrali. Gestapowiec uderzył mnie w twarz i krzyknął: Co! To jest komunistyczna propaganda. Niemożliwe żeby bolszewicy zwyciężali Niemców!?.
Zakuli nas w kajdanki i umieścili w areszcie kolejowym w Kutnie a z stamtąd pociągiem wywieźli do Poznania. W poznaniu specjalnym tramwajem, który miał zasłonięte okna, odtransportowało nas do przejściowego obozu koncentracyjnego w Żabikowie. Po dwudziestu dniach udało nam się uciec.
Posługiwałem się wtedy nazwiskiem Jerzy Borowski - pierwszym jakie przyszło mi wtedy do głowy tam na stacji w Kutnie. Moi dwaj koledzy także pozmieniali nazwiska. Dotarliśmy do dworca Antoninek - Antoninhof. Była sobota. Mieliśmy pieniądze ale nie mogliśmy kupić biletów, bo żądano przepustek. Postanowiliśmy więc jechać na gapę. Ale od razu powiedziałem że jeden z nas wsiądzie na początku pociągu, drugi w środku a trzeci na końcu żeby choć jeden z nas miał szansę uratować się i zawiadomić rodziny.
Już we Wrześni weszło do pociągu 2 żandarmów i 1 banschutz (Służba Ochrony Kolej) i razem z konduktorem zaczęli sprawdzać dokumenty. W wagonie "Fur Polen" w którym jechałem panował tłok. Zacząłem przepychać się do wyjścia aby w dowolnym momencie wyskoczyć z pociągu lub wydostać się na dach. Pracowałem przed wojną na kolej , byłem młody, wysportowany i takie wyczyny nie sprawiały mi trudności.
Przy wyjściu stał kolejarz - Polak, popatrzył na mnie i pyta: Pan jedzie na Polaka? (bez przepustki na "polski urlop"?!)?Mówię mu : Tak... I co.. ? a on pyta. Co! Wejdę na dach i jakoś przejadę. Nie, chodź pan tu ... Rozpiął płaszcz (a polskim kolejarzom dawano wtedy szerokie płaszcze holenderskich kolejarzy) a ja ukryłem się za nim.
Sprawdzili jego przepustkę, wszystko było w porządku. I tak dojechałem do Kutna, tam złapałem pociąg do Warszawy przejeżdżający przez Witonię. Wyskoczyłem z niego i polami przeszedłem do domu, do rodziców.
Upłynęło może 4 godziny, ledwo zdążyłem się położyć - już byli. Ratował mnie brat. Niemcy dobijali się z jednej strony domu, ja wyskoczyłem na drugą . Kiedy otworzyła drzwi spytali ją kto uciekł z domu. Powiedziała że nikt nie uciekł. Syn spał jak panowie pukali, przestraszył się ?? I rzeczywiście w pokoju koło pieca stał mój brat z butami w ręku. To im trafiło do przekonania.
Pobiegłem do parku w Witoni, tam się ubrałem i poszedłem do mojego kolegi, Juszkiewicza, który był buchalterem w niemieckim majątku. U niego ukrywałem się. Potem znów ukrywałem się na łąkach w stercie torfu. W międzyczasie odnaleźli się dwaj koledzy, z którymi uciekałem z Kijowa.
Bałem się jednak o rodzinę, że wreszcie hitlerowcy mogą mnie złapać i zemścić się na niej za ukrywanie mnie. Postanowiliśmy więc uciec do polskiej armii na Zachodzie. Najprostsza wydawał nam się droga przez Niemcy, Francję, Hiszpanię do Gibraltaru. Matka zaopatrzyła nas w słoninę, kiełbasę, chleb no i oczywiście bimber który był wówczas czymś w rodzaju waluty. Skombinowałem poza tym odznakę NSDAP (Niemiecka Narodowo-Socjalistyczna Partia Robotnicza). Biegle znam język niemiecki , bo u nas w domu często się go używało. Matka i babcia były poznaniankami. Staruszka babcia uczyła nas tego języka i mawiała że się nam jeszcze kiedyś przyda Bo z Niemcami jeszcze się zetkniemy.
Późnym wieczorem poszliśmy na stację w Witoni. Wszędzie obowiązywało zaciemnienie. Pokazałem w okienku kasowym odznakę i mówię: "Drei fahrkarten nach Berlin " bitte.. Dostałem trzy bilety. Mieliśmy dokumenty wystawione przez Juszkiewicza, stwierdzające że jedziemy do Niemiec na ochotnika do pracy. W pociągu berlińskim zaczepiłem konduktora i powiedziałem mu że mamy trochę bimbru i kiełbasę szukamy przedziału w którym moglibyśmy spokojnie zjeść i wypić. Pan chyba także by się z nami napił.. ? Z jak największą przyjemnością... odpowiada niemiecki konduktor (przedtem pokazałem mu tą odznakę NSDAP) i otwiera przedział służbowy. I tak się aż do Berlina gościliśmy
W stolicy Rzeszy byliśmy około godziny 7:30. Wysiedliśmy w Schlesischebanchof i wyszliśmy na Alexanderplatz. Ludzie śpieszyli do pracy. Byliśmy tiu pierwszy raz i wiedzieliśmy że należy zachować szczególną ostrożność. Co chwila mijali nas Polacy oznaczeni literą "P" na ubraniach. Upatrzyłem sobie dwóch takich. Koledzy z walizkami zostali a ja podchodzę do nich i mówię po prostu: Uciekam z Warthelandu. Nie mamy tu żadnych kontaktów, czy byście nam nie pomogli...?
Jeden z nich obejrzał mnie, rozejrzał się dookoła o powiedział : Wsiadajcie do U-Bahn (metro) i jedźcie na przedmieścia Stelitz Podał adres restauracji. Usiądźcie przy stoliku i kiedy podejdzie kelnerka (opisał jak ma wyglądać) powiedźcie jej że jesteście od Stefana...
3. W JASKINI LWA
Odnaleźliśmy ten lokal. Wybraliśmy sobie stolik na uboczu, usiedliśmy. Za chwilę podeszła kelnerka wyglądem odpowiadająca opisowi jaki nam podał tamten Polak. Podeszła i pyta po niemiecku: Czym mogę służyć? Powiedziałem jej że jesteśmy od Stefana.. Aha , od Stefana - powiedziała - to usiądźcie w tamtym kącie... Usiedliśmy przy wskazanym stoliku. Do jedzenia nie było tu nic poza tzw. Stammsuppe, składającej się głównie z buraczanych liści. Kto by to jadł!
Przyniosła nam po kuflu ciemnego piwa, bo innego nie było, postawiliśmy na stoliku litr bimbru, obok duży bochen chleba, kiełbasę i zaczynamy się pożywiać. Ten "Stefan" na którego mieliśmy czekać pracował w fabryce zbrojeniowej i trudno było przypuszczać że zdoła "urwać się" wcześniej.
Minęły może trzy godziny gdy nagle do lokalu weszło trzech żołnierzy: feldfebel i dwóch szeregowych. Usiedli obok przy stoliku, zamówili po kuflu ciemnego piwa, popijają. Ja widzę jednak ze ten feldfebel uporczywie patrzy na nasz stolik. W pewnym momencie aż się podniósł z krzesełka. Wreszcie podszedł i pyta: Schnaps?! Mówię mu że tak. On pyta - skąd? Mówię mu że z polski. On mi na to że był w Polsce w 1939 roku, pił polski spirytus i bardzo mu smakował. Ja mu wyjaśniam że to też spirytus, ale już nie taki mocny, bo wojenny, ale może zechciałby się poczęstować. Bardzo chętnie odpowiada i siada przy naszym stoliku, ale widzę że ogląda się na swoich kolegów i ma ochotę żeby i oni się przysiedli. Wreszcie pyta: Kameraden auch??. Mówię mu : Dawaj ich pan tutaj... Niemcu podeszli i widzę ze oczy mało na wierzch im nie wyjdą na widok kiełbasy i wódki. Karabiny powiesili na kołkach. Kelnerka przyniosła trzy szklanki i zaczynamy popijać. Mnie chodziło o to, że gdyby wszedł jakiś tajniak, to byśmy byli pewniejsi siedząc z Niemcami..
Opróżniliśmy jeden litr bimbru, mówię do kolegi: - Dawaj drugi. Niemcy już sobie tego popili. Pytam feldfebla skąd jest. Jestem Berlińczykiem - powiada. A koledzy. ?Koledzy te z Berlina.
- A gdzie służycie?
- Griechenland. Ateny Urlop nam się jutro kończy i musimy wyjechać z powrotem.
- A przyjemnie było na urlopie? - pytam.
-
Żeby tak jeszcze choć kilka dni - Wzdychają Niemcy.
Dyskretnie przetłumaczyłem kolegom tę rozmowę. Spojrzeliśmy po sobie i już wiedzieliśmy o co chodzi. Dokończyliśmy ten drugi litr bimbru. Niemcy spili się tak że nie mogli ustać na nogach. Wyprowadziliśmy ich z knajpy. Przedmieście Steglitz położone jest wśród sosnowych lasów. Rezultat był taki że Niemcy pozostali w lesie w jakimś dole, a my zabrawszy swoje walizki, którymi w międzyczasie opiekowała się kelnerka, w mundurach Wermachtu z dokumentami i bronią udaliśmy się na dworzec. Zorientowałem się za kilkanaście minut ma odjechać pociąg przez Drezno do Pragi. Wsiedliśmy więc do niego .
Pociągi były wtedy oczywiście zaciemnione, a kontrolujący posługiwali się latarkami dającymi wąziutki strumyczek światła. Zorganizowaliśmy to tak, że ja podawałem książeczki wojskowe nas wszystkich i przepustki, a koledzy udawali że śpią, zakrywszy twarze połami płaszczy. Kontrolowano nas po drodze kilkakrotnie. Podróżowaliśmy tylko nocami. W Wiedniu np. cały dzień spędziliśmy na dworcu. W ten sposób dojechaliśmy do Zagrzebia i linią trans bałkańską przez Belgrad dotarliśmy do Aten.
Tu trafiliśmy do kraju o zupełnie nieznanych obyczajach, innej atmosferze niż ta do której byliśmy przyzwyczajeni. Wysiedliśmy na dworcu i zastanawiamy się co robić dalej. Były tam specjalne pomieszczenia oddzielne dla oficerów i oddzielne dla żołnierzy. Ponieważ moi koledzy słabo znali język niemiecki, posadziłem ich w takiej Sali dla żołnierzy. Zdawałem sobie sprawę że nie "podpadną" w Grecji pod tym względem było bowiem trochę bezpieczniej. Kręciło się tu sporo żołnierzy hitlerowskich z jednostek Własowa, z jednostek muzułmańskich, byli chorwaccy volksdeutsche i wielu bardzo słabo znało język niemiecki.
Wszedłem przez dworzec, spaceruję, rozglądam się i zastanawiam co robić dalej. Spostrzegam nagle dwóch mężczyzn i kobietę z opaskami Czerwonego Krzyża. Przechodzę koło nich i słyszę że rozmawiają po polsku. Przeszedłem się obok raz i drugi, w końcu podszedłem:
- Dzień dobry
- Dzień dobry - odpowiada.
- Słyszę, że rozmawiacie po polsku.
- A pan kto?
- Polak - powiadam.
- Polak?! I tak pan wygląda?! dają mi do zrozumienia, że "mój" mundur nie budzi zaufania.
Zrozumiałem o co chodzi i mówię: -Właśnie w tej sprawie chciałem porozmawiać. Zależy mi tylko na czasie
Mieli tam taki pokoik. Zaprowadzili mnie do niego. Pokrótce opowiedziałem całą historię. Potem kiedy już szedłem zawiadomić kolegów, oni załatwili kolegów. Jeden z tamtej trójki wsiadł z nami i pojechał w góry do partyzantów greckich.
Warunki były tam bardzo trudne. Panował głód. O rozmiarach inflacji niech świadczy fakt, że aby kupić pudełko zapałek trzeba było wydać dosłownie worek drachm. Żyło się winogronami, a co gorsza nie zanosiło się na jakieś akcje przeciwko hitlerowcom.
Byliśmy tam miesiąc, może sześć tygodni. Odwiedził nas wreszcie ten polak z Czerwonego Krzyża, wypytywał nas jak nam się podobało, jak się czuliśmy. Powiedziałem mu: My tu dłużej nie zostajemy Myślał, myślał - wreszcie mówi: Dobrze. Za trzy dniu przyjechał ponownie, przywiózł nam skierowanie, wytłumaczył jak jechać. I tak dojechaliśmy do miasteczka Jagodina, położonego w środkowej Serbii, nad Morawą.
Przyjechaliśmy więc do miasteczka Jagodina, w środkowej Serbii, nad Morawą. Mieliśmy adres do wioski położonej o 6 km stamtąd. W ten sposób trafiliśmy do - Polaka z Warszawy, niejakiego Jaszczewskiego, który prowadził tu mleczarnię, a poz atym miał kontakty z członkami ruchu oporu. Pewnego dnia zostaliśmy zabrani przez partyzantów. W tym czasie działały tam różne grupy, także specjalne jednostki spadochroniarzy angielskich. Były tam też grupy polskie, organizowane min. Przez kapitana Neczaja, zdradziecko zamordowanego potem przez uznających "Krala Petra" (króla Piotra) michaiłowiczów albo "czetników".
Na stacjach kolejowych Cuprija, Paracin, Jagodina pracowali Polacy wywiezieni tam na roboty. Przychodziliśmy często do nich, rozmawialiśmy i co odważniejszych wciągało się do partyzantki. Kiedy już w ten sposób uzbierało się nas spora grupka, Jugosłowianie powiedzieli: Teraz was uzbroimy. Mówię im na to: - Wy nam dawać broni nie będziecie. My sami ją sobie zdobędziemy. Kiedy przychodziliśmy do Jagodiny, zorientowaliśmy się gdzie są Niemieckie magazyny. Przeprowadziłem dokładny rekonesans, a do akcji wypożyczyliśmy broń i samochód od Jugosłowian.
Najdogodniejszym momentem do przeprowadzenia akcji był niewątpliwie czas gdy amerykańskie bombowce przelatywały z Włoch nad Jugosławią aby zaatakować Rumińskie zagłębie naftowe w okolicach Ploesztki. Podczas tych przelotów które trwały zwykle ok. 2 godzin, niebo zasłane było samolotami, a hitlerowcy uciekali do schronów. Przelot przy dobrej pogodzie zaczynał się tak punktualnie, że było można regulować zegarki .
Ubraliśmy się w niemieckie mundury, bo trzeba było wiedzieć że wówczas w Jugosławii były całe rejony wolne od okupantów, o których hitlerowcy nie mieli prawa wstępu i co najwyżej obserwowali z samolotów co tam się dzieje.
Kiedy zebrało się konwoje niektórzy żołnierze Niemieccy decydowali się ić do niewoli (gestapowców i SS-manów likwidowano na miejscu) aby spokojnie przeżyć wojnę pracując u Serba w winnicy.
Ubraliśmy się więc w mundury, wzięliśmy pożyczoną od Jugosłowian broń i w maleńkiej knajpce przy dworcu poczekaliśmy na alarm lotniczy. Tym razem ogłoszono od razu alarm bez wstępnego tzw. Von alarmu. Wszyscy schronili się, miasteczko wymarło. Wyszliśmy na ulicę. Od tej knajpki do niemieckich magazynów, w których była broń, nie było daleko. Zlikwidowaliśmy posterunek przy wejściu. Resztę obsługi pozamykaliśmy na kłódki w tych schronach w których siedzieli. Jedne z naszych dał sygnał, podjechały samochody. Cała robota trwała piętnaście minut. Załadowaliśmy trzy ciężarówki bronią, amunicją, granatami, mundurami. Oddział, który przeprowadził tę akcję, składał się z 12 Polaków. Dowodziłem już nimi
Oczywiście zdobytą bronią i sprzętem - podzieliliśmy - się z Jugosłowianami, a oni przekonali się, ile warci są Polacy. Ponieważ zaś niewielu wśród nich znało niemiecki a podczas niektórych akcji był on potrzebny by tym skuteczniej okpić Niemców wyspecjalizowaliśmy się w rozbrajaniu transportów. W górach siedzieli łącznicy i obserwowali szosy, a następnie meldowali ile samochodów i jakich jedzie w kolumnie. Badało się możliwości przeprowadzenia akcji i do roboty.
Działaliśmy przede wszystkim w okolicach Jagodiny, Kregujewaća, Ćupriji, Stalaća wzdłuż szosy trans bałkańskiej. Rozbrajaliśmy kolumny niemieckie, zabieraliśmy samochody "kamiony" - jak mówili Jugosłowianie. Gestapowców i SS-manów - jak powiedziałem - likwidowało się na miejscu, żołnierzy Wermachtu puszczaliśmy wolno, obcinając im wszystkie guziki od spodni i zaopatrując w przepustkę dla jugosłowiańskich oddziałów partyzanckich. Oznaczała ona, że ci Niemcy oddali już co swoje i idą do domu
4. Zasadzka
Z reguły odbywało się to w ten sposób iż w dogodnym miejscu urządzaliśmy zasadzkę, ja wychodziłem na szosę w pełnym umundurowaniu i oporządzeniu partyzanckim, z granatami, z polskim orzełkiem na czapce, żądałem rozmowy z dowódcą kolumny i oświadczyłem że gwarantujemy im życie jeśli nie będą stawiać oporu. W przeciwnym razie wszyscy zginą...
Kiedyś operując przy górskiej szosie nieopodal miasteczka, za którym w górach mieścił się nasz obóz zatrzymaliśmy kolumną składającą się z 8 samochodów ciężarowych. Jak zwykle wyszedłem na szosę, a gdy samochody stanęły powiedziałem że chcę rozmawiać z dowódcą auto kolumny. Za chwilę słyszę jak wołają wzdłuż szeregów: Leutnant Winkler! Leutnant Winkler!!. Po kilku minutach podchodzi do mnie ten leutnant, wymieniliśmy wojskowe pozdrowienia i ja mówię do niego po niemiecku: Jesteście otoczeni przez polskich partyzantów. Jeżeli będziecie stawiali oporów - wszyscy zginiecie. Jeżeli poddacie się - gwarantujemy wam życie i z naszą przepustką będziecie mogli odejść do miasta
Widzę że on przez chwilę jakby się wahał
A na dowód, że jesteście otoczeniu. - powiedziałem widząc to wahanie i poprawiłem sobie furażerkę. To było umówionym znakiem. Z kilku stron nad naszymi głowami zagrały karabiny maszynowe.
To go ostatecznie przekonało: Ile dajecie czasu ? pyta. Mówię: Trzy minuty. Za trzy minuty otwieramy ogień!... Już za minutę był z powrotem i powiada: Poddajemy się.. Wysiadać! krzyknął do żołnierzy siedzących w samochodach. Natychmiast przejmuję komendę: Auta na lewą stronę szosy, żołnierze na prawą!... Broń ustawić w kozły! Znów dałem sygnał moim chłopcom a było nas wtedy w sumie - dwunastu! Jeden wyszedł z ukrycia w środku kolumny i po jednym z jej przodu i tyłu. Gdy Niemcy wysiedli z samochodów, okazało się że jest ich około setki!! Nie spodziewałem się że są aż tak liczni. Zdrętwiałem, kiedy się o tym przekonałem. Od tej chwili i głównym kłopotem moim było żeby oni się nie zorientowali, że nas jest tak mało, bo będzie z nami koniec. Tym bardziej więc krzyczymy: Schnell!...schnell!... żeby się nie mogli opamiętać.
Kazałem Niemcom nieco oddalić się od kolumny samochodów i od broni Z lasu wyszło jeszcze 4 naszych. Tak więc tylko czwórka pozostała przy karabinach maszynowych. Zaczęliśmy wyciągać Niemcom paski od spodni i obcinać guziki. Spodnie musieli trzymać w garści Leutnantowi Winklerowi dałem przepustkę. Pożegnaliśmy się elegancko z leutnantem, podaliśmy sobie ręce. Niemcy pomaszerowali szosą do miasteczka a my kierowcom których zatrzymaliśmy kazaliśmy skręcić w górskie ścieżki i po 20 min. Cały transport był w naszym obozie
W kilka dni później wpadliśmy jednak z powodu własnego lenistwa i z powodu jednego Serba. Działaliśmy w tej samej okolicy, a obóz jak powiedziałem - mieliśmy w górach po drugiej stronie miasteczka Jagodina. Serba, niejaki Boro który brał nami udział w akcji, powiedziałem że nie warto obchodzić miasta dookoła górami, bo trzeba przejść ok. 15 km. Pójdziemy opłotkami, przez kukurydzę, a po drodze wstąpimy do jego ojca, który jest gospodarzem (sielakiem) ma dom na przedmieściu. Tam się -powiada nam pożywimy, popijemy wina, a potem przemkniemy opłotkami i na pierwszą w nocy będziemy w obozie
Domek Serba, jak prawie wszystkie tutaj, był obrośnięty winoroślą. Usiedliśmy na werandzie, gospodarz kazał podać mięso i wino. Siedzimy, popijam, posilamy się
Całe szczęście że jeden wyszedł za swoją potrzebą Za chwilę wpada na werandę i mówi: Otaczają nas Niemcy! Co robić?! Serb który był z nami podniósł zasuwę zamykającą wejście do piwnicy i powiada: :Chowajcie tam broń!... Ledwośmy ją tam ulokowali wpadają Niemcy, wrzeszczą : Haende hoch!!! i pojedynczo wyprowadzają nas z tej posesji.
Było ich w sumie chyba ze czterdziestu. Przez całe miasto prowadzili nas pod bronią. Ręce mieliśmy podniesione do góry. Wprowadzili nas do Feldkomendantury , ustawili dwójkami, pilnują z bronią gotową do strzału. Po chwili wszedł ich komendant i żąda od nas dokumentów. A nam gdy szliśmy na akcję dawano dokumenty sfałszowane tak doskonale, że wyglądały lepiej od oryginalnych. Liczyliśmy się bowiem, że trzeba się będzie może czasem wylegitymować.
Pokazujemy więc te dokumenty stwierdzające że jeden pracuje na kolej, inny w gospodarstwie rolnym, inny w jakimś niemieckim przedsiębiorstwie.Sprawdzili dokumenty i po chwili patrzę, a oni wprowadzają żołnierzy. Poznaję że to są ci sami, których niedawno rozbrajaliśmy na szosie. - No to koniec! - myślę sobie. Żegnaj się Tadziu z życiem.! Ale nic, stoję "twardo", a stałem w pierwszej dwójce. Komendant prowadzi tamtych, pokazuje na nas ręką i powiada: ?etz erkaennem!... (rozpoznawać). Niemieccy żołnierze pozakładali ręce do tyłu, przechodzą koło nas w odległości najdalej 2 metrów. Stoję, bezczelnie przyglądam się im, a mnie przecież widzieli najlepiej?
Nie wiem: czy oni nie chcieli, czy się bali, czy też może dlatego, żeśmy się z nimi bardzo dobrze obeszli trudno powiedzieć, może to byli Bawarczycy, albo Austriacy - dość że nie rozpoznali żadnego z nas: Nie to nie ci A tamten komendant nalega: Proszę się dokładnie przyjrzeć. Podejrzewam, że to ta grupa, która rozbraja kolumny samochodowe
Wreszcie komendant rozkazuje swoim ludziom aby nas zrewidowali. Staliśmy dwójkami z rękami do góry. Niemiec kolejno rewidował każdą dwójkę. Pamiętam był on w stopniu sierżanta. Zrewidowała kilka dwójek i mówi: ?Niemand hat die Waffen!...? (Żaden nie ma broni)
I wypuścili nas? Przeszliśmy przez miasteczko, a kiedy już poza nim, jeden z grupy, ten który stał w ostatniej dwójce, mówi do mnie: ?Patrz?? i pokazuje granaty i pistolety, których nie zastawił w piwnicy. Nogi się pode mną ugięły?
6. Nina
Kiedy rozeszło się po Jugosławii, że działają tutaj ?polscy bandyci? - jak nas nazywali hitlerowcy ? postanowili oni za wszelką cenę ustalić nasze nazwiska, aby zemścić się na rodzinach w okupowanej Polsce.
W wyniku bitwy z Niemcami na Czarnej Górze (Crne Berno) musieliśmy pójść w rozproszenie, a następnie zameldować się w oznaczonym miejscu. Trafiliśmy wtedy do północnej Grecji i w małej wiosce górskiej odpoczywaliśmy po trudach ostatnich dni. Szczególnie dotkliwie odczuwaliśmy tam brak wody, mimo iż amerykanie zrzucali nam ze spadochronów zasobniki z żywnością i wodą. Mój zastępca ? Józef Kolnicki z Poznania ? ulokowany został w domku, w którym ? o czym nawet nie wiedziałem ? mieszkała polska rodzina. Ojciec był przed wojną urzędnikiem Banku Gospodarstwa Krajowego w Warszawie. Uciekał wraz z rodziną tzw. Zaleszczycką szosą, nie udało mu się uciec dalej i utknął w Grecji. Mieli córkę, która gdzieś tam pracowała i co kilka dnia wpadała do rodziców. Okazało się że mój zastępca zakochał się w tej pannie i byli już właściwie małżeństwem. Kiedy więc przyszedł rozkaz, że mamy zameldować się w rejonie koncentracji, w okolicach Skopje, na terenie Jugosławii ? przyszedł do mnie i poprosił, żebyśmy tę panienkę wzięli do naszego oddziału, bo ona przed wojną skończyła kurs LOPP i była wykwalifikowaną sanitariuszką. Chętnie się na to zgodziłem. Leczyła rannych i chorych, zajmowała się sprawami gospodarczymi.
Upłynął dłuższy czas i nagle panienka otrzymała list zawiadamiający że zachorował jej ojciec. Operowaliśmy już wtedy w północno-zachodniej Jugosławii. Wyraziłem m zgodę na udzielenie jej urlopu. Jugosłowianie wystawili przepustkę pojechała. Z powrotem zgłosiła się punktualnie i przystąpiła do swojej normalnej pracy. Po pewnym czasie znowu otrzymała list, zawiadamiający że tym razem zachorowała jej matka. Znowu nie widziałem przeszkód, dostała przepustkę pojechała i jako wzorowy żołnierz bez opóźnienia zameldowała się z powrotem.
Staliśmy wtedy w górach i mieszkaliśmy w ?bacówce? ? jakby to określić naszym językiem. Pewnej nocy wartownik zbudził mnie i powiedział że jestem wzywany do telefonu (w górach funkcjonowała łączność pomiędzy poszczególnymi oddziałami i sztabami). Stacjonowaliśmy dość wysoko w górach, a sztab znajdował się nieco niżej. Przez telefon otrzymuję rozkaz, aby natychmiast zameldować się w sztabie. Sądziłem że chodzi znowu o jakąś akcję. Wziąłem znów dwu żołnierzy i poszedłem.
Zaintrygowało mnie że na miejscu czekan na mnie cały sztab. Poprosili żebym usiadł, poczęstowali papierosem i dowódca garnizonu zaczął mówić: ?Wysoko cenimy Polaków. Doceniamy wasz wkład w walkę z okupantem niemieckim, ale między wami jest szpieg??
Błyskawicznie w myśli przeanalizowałem twarz każdego żołnierza i mówię ? Nie ja gwarantuję za każdego z nich. Za każdego mojego żołnierza daję głowę??. Wiedziałem przecież ze nie tylko można im ufać ale i polegać na nich bez reszty, podkreślali to swoją ofiarnością w walce. Pułkownik na to: A ta panienka to Polka?...? Ja jej początkowo nie wziąłem pod uwagę, myślałem przede wszystkim o żołnierzach. Mówię więc: ?To jest Polka z Warszawy??
- A co możecie o niej powiedzieć poza tym ?!
Opowiedziałem, w jakich okolicznościach trafiła do oddziału. Na to pułkownik mówi: ?Ona jest niemieckim szpiegiem??
Poczułem się trochę dotknięty. Bo bądź co bądź była to Polka, nasza dziewczyna?
- akie są na to dowody? ? pytam.
Pułkownik otworzył szufladę i pokazał mi jej zdjęcie, zrobione na schodach budynku z tablicą: ?Geheime Staatspolizei Belgrad?.
- No tak ? mówię ? to może być powód do podejrzeń. Ale dla mnie nie jest to ostateczny dowód?
- Znacie jej charakter pisma? ? pyta na to pułkownik.
- Znam?
Znów otworzył szufladę i wziął z niej fotokopię meldunku sporządzonego własnoręcznie przez Ninkę ( tak miała na imię). Były tam wymienione nasze pseudonimy, liczebność oddziału, dane o uzbrojeniu i akacjach. Ja używałem pseudonim ?Czarny Polak?. Nie było tam na szczęście naszych prawdziwych nazwisk?
Pułkownik spojrzał na zegarek i powiedział: ?teraz jest kilka minut po drugiej. O piątej zameldujecie mi, że tej osoby nie ma wśród żywych??
- Rozkaz!...
Wróciłem do obozu. Przeanalizowałem z kilkoma partyzantami sytuację. Jej sprawa była już przesądzona, ale on ? jak można mieć pewność że nie jest pod jej wpływem, że z nią nie współpracuje? A był żołnierzem dobrym, dzielnym, walecznym, brał udział w każdej akcji. Kiedy wróciliśmy do bacówki, kazałem go obudzić. Przyszedł, poprosiłem żeby usiadł i mówię:
- Słuchaj Józek? Jest bardzo nieprzyjemna sprawa. Przykra przede wszystkim dla ciebie.
- A co się stało?!
- Jesteś niemieckim szpiegiem?
- Ja sobie wypraszam takie żarty! ? krzyknął.
- Mówię jak najbardziej poważnie ?
- Ja jeszcze raz wypraszam sobie coś podobnego. Ubliżasz mi!
- Powiem ci więc: Twoja Ninka została zdemaskowana jako niemiecki szpieg ?
- Jakie sa na to dowody?!
Pokazałem mu tę jej fotografię i fotokopię meldunku dla gestapo. Chłopak zdębiał. Nie mógł słowa powiedzieć? Kiedy trochę ochłoną mówię mu: ?Słuchaj Józek, ona to ona, ale jak tu udowodnisz że z nią nie współpracujesz?! Jest tylko jeden sposób: ty wykonasz na niej wyrok śmierci i w ten sposób udowodnisz, że nie jesteś wmieszany w szpiegostwo twej nieoficjalnej zony??
Chłopak powiedział: ?Tak jest!...?. Wręczyłem mu zdjęcie i fotokopie. Poszedł, obudził ją i wyszedł wraz z nią z ?bacówki?. Ona zupełnie nie wiedziała o co chodzi. Wzięła ze sobą nawet apteczkę, bo widocznie myślała że któryś z żołnierzy jest ranny.
Przyprowadził ją na wysoki brzeg Morawy. Ukryliśmy się niedaleko w zaroślach? Kiedy już stanęli, ona spytała: ?O co chodzi?...?
- Zaraz ci powiem, o co chodzi: zostałaś zdemaskowana jako szpieg niemiecki?
Spojrzała na niego i powiedziała coś co mogło oznaczać: ?Niemożliwe?? On na to: ?Tak, zostałaś zdemaskowana, a oto dowody?? i pokazał jej zdjęcia.
Opuściła głowę i nie powiedziała już nic. Wtedy on wyjął broń i rzekł: W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej jesteś skazana na śmierć. Wyrok będzie wykonany natychmiast?? i oddał do niej trzy albo cztery strzały. Kiedy upadła, wyszliśmy z zarośli i w milczeniu podaliśmy mu dłonie.
Zawinął jej zwłoki w szlafrok, w którym wyszła z ?bacówki? i z wysokiego brzegu wrzucił do Morawy. Ojca tej dziewczyny przypadkowo zobaczyłem już po wojnie na ulicy w Warszawie? W jej rzeczach znaleźliśmy truciznę, którą miała nas zgładzić.
6. ?Honysek??
Sława ?Czarnego Palka? dokonującego na czele grup swych rodaków czynów budzących nie tylko uznanie ale i zachwyt Jugosłowian zataczała coraz szersze kręgi. Hitlerowcy faktycznie okupujący teren dzisiejszej Jugosławii byli bezsilni. Odwaga i brawura paraliżowały faszystów. Coraz trudniejsze były też zadania ?.
Pewnego razu nasza brygada wezwana została na plac apelowy i pełnomocnik marszałka Tito powiedział że jest do wykonania szczególnie trudne zadanie. Kto na ochotnika zgłosi się by je przeprowadzić? Nikt nie wiedział o co chodzi bo nie podano żadnych szczegółów. Stoimy tak na tym placu: Jugosłowianie i my ? Polacy obok siebie ale nikt się nie zgłasza. Mówię więc do naszych: ?Co chłopcy, idziemy?!...?. ?Idziemy!..?. Podałem komendę: ?Baczność!? Na prawo patrz!..? i zameldowałem że polski oddział podejmuje się tego zadania?.
Na to pełnomocnik marszałka Tito powiedział tak: ?Nie patrzyłem na was ale byłem pewien , że kto jak kto ale Polacy wystąpią??
Dopiero w kilka dni później dowiedziałem się o szczegółach tego zadania. Otóż w Belgradzie urzędował generał SS Krebbse, posiadający specjalne pełnomocnictwa Reichsfuehrera SS Himmlera. Generał ten kierował akcją zwalczania ruchu partyzanckiego. Chodziło o wykonanie na nim wyroku śmierci wydanego przez dowództwo partyzantki. Trzy trójosobowe grupy jugosłowiańskie próbowały wykonać to zadanie, ale żadna z nich nie powróciła?
Kiedy dowiedziałem się o co chodzi, pomyślałem że tu rzeczywiście nie ma powrotu. Ale powiedziałem sobie: ?Trudno, słowo się rzekło ? kobyłka przy płocie??. Każda akcja partyzancka musiała być bardzo dokładnie przygotowana, często decydowały ułamki sekund, drobiazgi. Dlatego też musiałem przygotować w Belgradzie szczegółowe rozeznanie.
Podzieliłem to sobie na etapy i tak chodziliśmy we trójkę: Serb ? mieszkaniec Belgradu który doskonale znał miasto oraz nas dwóch Polaków. Byliśmy przebrani za wieśniaków serbskich czyli sielaków . W podartych ubraniach z torbami na plecach, w nich tytoń, czasem żywy kogut ? Znałem już wtedy język serbski. Trwało to dłuższy czas, ok. 3 miesięcy. Były trudności, trzeba było zachować maksymalną czujność. Belgrad był wówczas naszpikowany hitlerowskimi szpiclami i najr006Fniejszymi agentami. Niemcy nie czuli się pewnie, wiedzieli przecież co dzieje się w górach Jugosławii.
Pewnego razu przeprowadziliśmy rozeznanie zaplanowane na trzy godziny, i zakończyliśmy je wcześniej niż przewidywaliśmy. Wtedy ten Serb powiedział : ?Chodźcie pójdziemy na przedmieście. Mam tam znajomego knajpiarza który jest jednocześnie naszym partyzanckim łącznikiem . Posiedzimy trochę , posilimy się, wypijemy i pójdziemy dalej??
Poszliśmy do tej knajpki. Usiedliśmy przepisowo ?po jugosłowiańsku? trzeba było zamówić wino i rakije (dość mocna wódkę) no i luke czyli cebule. Przyniesiono nam to wszystko. ?Daliśmy sobie? wtedy w gaz porządnie. Az tu nagle wchodzi 6 żołnierzy niemieckich. Tam niedaleko była rzeźnia i oni stanowili jej ochronę.
Niemcy usiedli przy stoliku, karabiny powiesili na wieszaku, porozpinali mundury, było bardzo, bardzo gorąco? Salka była wąska i długa. I tak siedzimy, my w trojkę przy jednym stoliku, oni w sześciu przy drugim. Popili sobie tez tego i zaczęli śpiewać niemieckie wojskowe piosenki. Mieliśmy już dobrze ?w czubach? i nagle kolega mówi do mnie: ?Słuchaj, oni sobie śpiewają, a my co?!...?
Na trzewo nigdy by człowiek tego nie zrobił, ale alkohol i nerwy poniosły mnie trochę. Mowie: ?No to śpiewamy!...?. ?A co?!? ? oni pytają. ?Jeszcze Polska nie zginęła!...? No i śpiewamy. Ten Serb pomagał jak umiał. Niemcy w międzyczasie skończyli śpiewać, a my ciągniemy dalej nasz hymn narodowy. Katem oka już widzę ze tu już będzie ?robota?. Mieliśmy ze sobą pistolety i granaty?
Jakby nigdy nic skończyliśmy śpiewać. Nie dałem po sobie poznać, ale spostrzegłem ze Niemcy, a szczególnie jeden si e nami interesują. Ale nagle widzę, ze on wypił jeszcze jeden kieliszek. Potem powstał i idzie do naszego stolika. Ja mowie: ?No uważajcie, będzie rozróba??. Staje ten zolniez przy naszym stoliku i pyta:
- A wy zaś co za jedne?!...
A ja na to: - A bo co?!...
- Wy po polsku spiwota ? on powiada.
- Pewnie ze po polsku ? mowie. ? A pan kto?
- Ślązok z Katowic?.
- Z Katowic ? mowie mu ? i w takim ?garniturze??!. To nie Polak?.
- Tak, ja Polak jestem! Nas zmusili!!! ? wola on i chyba pod wpływem alkoholu zaczyna płakać.
- Ale ja Panu nie wierze! Jak ci na imię?! ? pytam go.
- Honysek?
- Honysek! Polak jesteś ?!
- Polak!
- To śpiewaj po polsku!
- Co mam śpiewać?!
- ?Nie rzucim ziemi skąd nasz rod!?
Wstał. Po pijanemu wydziera gębę. Tamci jego kumple nie zrozumieli co ona tak pięknie śpiewa. Skończył i mówi : ?No i co? Udowodniłem wam??. Powiedziałem mu żeby siadł z nami. Wypiliśmy, pogadaliśmy, wreszcie poszedł do swojego stolika. Ale mój kolega mówi: ?No i co, tak ich zostawimy? Oni maja piękne automaty ?szmajserki? a jeden ma nawet ?szpandaua??
- No co ty?!...
- Hitler im da nowe, a naszym chłopcom w górach się przydadzą?.
Już mieliśmy wychodzić i gdybyśmy byli trzeźwi, pewno byśmy wyszli z tej knajpy. Powiedział jednak: ?No dobrze?? Kolega podszedł do drzwi. Serb powiedział knajpiarzowi, żeby przygotował papier i sznurek. I w pewnym momencie podszedłem do stolika tych Niemców, w jednej ręce miałem pistolet, w drugiej granat: ?Haende hoch!!? Patrzą na mnie jakby nie dowierzali: ?Sofort haendle hoch! Sofort!!.. Sofort!...? Wstali wreszcie, podnieśli ręce . Kazałem im położyć się na podłodze i ręce wyciągnąć do przodu. Honysek się pyta ?Ich auch ?! Ich auch ?!??. Ja mu na to: ? A ty pierwszy! Kładź się tu i raczki przed siebie!...?
Kolega elegancko zapakował bron. Knajpiarza tez położyliśmy na podłogę. Dostał jeszcze kilka razy ? jak było umówione, żeby się go Niemcy nie czepiali?. Knajpę zamknęliśmy na klucz? A przedtem powiedziałem do Honyska: Powiedz im, ze tu każdy musi ?halbe stunde? leżeć. Kto wstanie przed pól godzina ? kilka w łeb? Auf Widersehen!?
- Auf Widersehen? - odpowiedzieli grzecznie.
Nasz wywiadowca mówił potem, ze knajpiarzowi kazali patrzeć na zegarek, czy już pól godziny minęło. Potem wstali, otworzyli jakoś te drzwi, zabrali się i poszli?
7. General Krebse
Mjr. Tadeusz Feliś na ochotnika zgłosił się do wykonania szczególnie niebezpiecznej akcji. Okazało się że chodzi o wykonanie a specjalnym pełnomocniku Himmlera ? generale SS Krebse, który w Belgradzie kierował akcją zwalczania ruchu partyzanckiego. Przez trzy miesiące w przebraniu serbskich wieśniaków, przeprowadzali rozeznanie terenu? Wreszcie wstępne czynności były zakończone?
?Kiedy zbadaliśmy już całą sytuację, plan akcji miałem mnie więcej naszkicowany? W sztabie partyzanckim był specjalny wydział, który zaopatrywał w miarę potrzeb w niemieckie mundury i dokumenty. Oryginalne nie były takie dobre jak te partyzanckie. Przedstawiłem im swój plan i powiedział m co potrzeba do jego wykonania.: mundury, samochód najlepiej jakiś ?Opel?, odpowiednie dokumenty. Skombinowali mi też amerykański pistolet z tłumikiem. Tłumnie na lufie był tak skuteczny, że odgłos wystrzału przypominał trzask zapalanej zapałki?
Przygotowali wszystko ?jak spod igły?. Ja i moi dwaj koledzy ? także Polacy, bo zastrzegłem że biorę ze sobą do akcji tylko Polaków ? musieliśmy przed lustrem przez wiele godzin ćwiczyć hitlerowski dryl, te ich ?heilowanie? aby się najmniejszym gestem nie zdradzić. Kiedy już wszystko było gotowe ? ustaliłem dzień akcji. Pożegnałem się z chłopakami. Oczywiście nikt nie mówił, gdzie i po co idziemy, wiedzieli tylko, że chodzi o szczególnie niebezpieczną akcję.
Ubrani w mundury SS, ja w stopniu Obersturmbannfuehrera (podpułkownik) wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy na autostradę Zagrzeb ? Belgrad. Przejeżdżała tam akurat jakaś niemiecka kolumna samochodowa, więc trafiliśmy do Belgradu. Szofer wiedział jak ma jechać, wkrótce więc dotarliśmy do placu, który był ze wszystkich stron zamknięty szlabanami. Mieściły się więc przy nim siedziby Wermachtu SS i specjalna komendantura Waffen-SS.
Wartownik podszedł do samochodu i poprosił o dokumenty. Pokazałem mu je: mieliśmy wszystko zapięte na ?ostatni guzik?. Podjechaliśmy pod budynek w którym urzędował generał. Moi dwaj koledzy zostali w samochodzie i zagłębili się w lekturę oficjalnego organu partii hitlerowskiej ?Volkischer Boebachter?. Wszystkie detale oczywiście także były niemieckie, a więc zapałki, papierosy. Każdy z nas miał na koronie zęba umieszczoną fiolkę z cyjankiem potasu. Przed wyjazdem otrzymaliśmy także zastrzyki środka uspakajającego.
Wszedłem do oficera dyżurnego, "zahajlowałem? mu i pytam czy jest pan generał. Odpowiada mi, że jest, ale w jakiej ja przychodzę sprawie? Mówię że jest to sprawa ściśle tajna wagi państwowej i bardzo proszę o zameldowanie mnie generałowi.
Przez chwilę rozmawiał telefonicznie. Potem powiedział że pan generał przyjmie mnie. Poprosił o książeczkę oficerską. Dałem mu ją. W Jugosławii Niemcy nosili broń krótką z przodu w otwartej kaburze, aby w każdej chwili można było jej użyć. Ja miałem wówczas pistolet ?Walther? . Kiedy oficer dyżurny wypisał mi przepustkę, poprosił o oddanie broni krótkiej. Odpiąłem pas i razem z kaburą dałem mu ją. Podziękowałem.
I tu zorientowałem się że jest coś co nikt nie przewidział: generał urzędował na piątym piętrze, po drodze zaś stały posterunki SS-manów i sprawdzały przepustki. Kiedy to zobaczyłem zorientowałem się że będę miał odcięty powrót. Ale kiedy weszło się do ?jaskini lwa? ? nie można się cofnąć, nie ma odwrotu?
Na piątym piętrze wszedłem do adiutantury. Spojrzałem w lewo, w prawo? Adiutant powiedział: ?Meldowano mi już o Pańskim przybyciu. Jeżeli sprawa jest rzeczywiście taka ważna, pan generał przyjmie pana poza kolejnością ..? A widziałem że w poczekalni siedziało trzech wojskowych, miedzy innymi pułkownik i major. Trzech a z adiutantem czterech ? przeciwko mnie. Powiedziałem mu że nie, że poczekam w kolejce ? Gdy tamci załatwili swoje sprawy, z gabinetu wyjrzał adiunkt i powiedział: ?Her General, bitte !..?
Wszedłem. Adiutant opuścił gabinet. Już przy drzwiach ?zahajlowałem? . Miałem ze sobą teczkę ? raportówkę. Widziałem tego człowieka po raz pierwszy w życiu. Było to wielkie drabisko, spasione jak wieprz wielkanocny. Mówię mu że mam tu kopertę z naszej dywizji ?SS Totenkopf?, proszę o zapoznanie się z treścią pisma i udzielenie odpowiedzi, ponieważ muszę ją jak najprędzej zakomunikować mojemu sztabowi. W kopercie było pismo specjalnie zredagowane w sprawie zaopatrzenia w broń i amunicję określonej jednostki SS.
Krebse obciął brzeg koperty nożyczkami, wyjął pismo i zaczął czytać. Ja cały czas stałem przed jego biurkiem. Przeczytał i mówi: ?Rzeczywiście ot jest bardzo ważna sprawa, ale ja sam nie mogę o tym decydować. Muszę zwołać posiedzenie sztabu i wspólnie zadecydujemy??
Odpowiadam że bardzo dobrze się składa, bo mam w Belgradzie do załatwienia jeszcze inne sprawy. Proszę oby wyznaczył godzinę o której mam się zameldować powtórnie.
Spojrzał na zegarek: ?Im zwei studen kommen Sie zurrueck!...? (Proszę przyjść za dwie godziny).
- Proszę o podpisanie mojej przepustki ? Dałem mu ją. Znów spojrzał na zegarek. Napisał godzinę i podpisał. ? Danke. Heil Hitler!?. Odchodzę. Ale już od drzwi wracam i mówię: ? Ich hab ganz wergessen . Ich hab noch ein brief?? (zupełnie zapomniałem ale mam jeszcze jeden list). Podaję mu taką samą kopertę jak poprzednia. Wziął i wtedy gdy otwierał wyjąłem pistolet i trzymałem go już w pogotowiu. Nie spuszczałem oka z generała.
Otworzył kopertę i kiedy zobaczył znak partyzancki : trupią czaszkę, piszczele i napis ?Smert feszyzmu ? svoboda narodu? ? zrozumiał co to jest. Oczy mu jakby jakoś zbielały. Zaczęła drżeć dolna warga i policzek. Trwało to oczywiście krótką chwilę. Podniósł się lekko zza biurka i wybełkotał:
- Wer?!.. (Kto?)
Mówię: ?Ich!? (Ja).
Trzy kule władowałem mu w głowę. Krew zaczęła chlustać na biurko. Podszedłem, wyjąłem mu jego legitymację, bo zawsze w takie sytuacji musiał być ?corpus delicti?. Nad drzwiami do jego gabinetu zainstalowana była sygnalizacja świetlna. Czerwone światło oznaczało, że nikomu nie wolno wchodzić. Kiedy paliło się zielone ? mógł wejść adiutant. Zapaliłem czerwoną lampkę. Wyszedłem z gabinetu, zamknąłem drzwi za sobą. Adiutantowi skazałem palącą się lampkę: Wie pan co to oznacza?? ?Tak, wiem ? ? odpowiedział. ?Za dwie godziny tu wrócę??. I wyszedłem
Wychodzę na schody, a warta: ?Proszę przepustkę??. Miałem ją podpisaną przez generała. To wszystko trwało minutę, może półtorej. Pokazałem przepustkę tym pięciu posterunkom: ?Danke ? danke?? i w ten sposób je sforsowałem. Dotarłem do oficera dyżurnego. Podałem mu przepustkę. Spojrzał na zegarek, oddał mi książeczkę oficerską , pistolet? Powiedziałem że za dwie godziny będę tu powtórnie.
-? Auf Wiedersehen! Heil Hitler!...?
Wyszedłem przed budynek, a ci dwaj którzy czekali w samochodzie, nie odezwali się ani słowem. Wsiadłem do samochodu. Szofer ruszył i dopiero za Belgradem ci dwaj z mojej obstawy (bo mieliśmy w samochodzie ukryte automaty i granaty ? na wszelki wypadek) pytają: ?No, jak?!?. Ja mówię ?Gotowy!?
Już z gór obserwowali nasz powrót. Przyjechaliśmy do sztabu. Wyskakuje adiutant: ?No jak?!..?. Mówię mu: ?Prikaz wykonany!..? . Oddałem w sztabie legitymację generała. Zastrzyk przestał działać, nerwy rozprężyły się gwałtownie.
Dostaliśmy wtedy dwa tygodnie wolnego. Poszliśmy do kwatermistrzostwa gdzie dali nam pieniądze. Mieliśmy ich całe stosy. Amerykanie dostarczali, ile było trzeba i nikt ich nie liczył. I przez dwa tygodnie ?fruwaliśmy? sobie po Jugosławii, odpoczywając po tym wszystkim ?
8. Z Serbii w Bieszczady
Major Tadeusz Feliś wykonał wyrok na generale SS, specjalnym wysłanniku Reichsfuehrera SS Himmlera. ?Czarny Polak? stał się później sławny w Jugosławii. A jak zareagowali Niemcy na ten bezprzykładny wyczyn ?
?Jak na to zareagowali Niemcy?? Jak się później dowiedziałem ? byli tym zaszokowani. Podobno zwłoki Krebsego wywieźli do Berlina. W gazetach belgradzkich nie ukazała się na ten temat żadna wzmianka. Tylko podobno w ?Voelkischer Beobachter? zamieszczono nekrolog, w którym napisano że zginął ?Fur Fuhrer , Volk und Waterland ? i nic więcej, żadnych szczegółów. Nie było także żadnych represji wobec ludności jugosłowiańskiej . Ale cały sztab generała, jego ochrona - wszyscy poszli na ? Ostfront, którego oni wszyscy tak bardzo się bali, bo wiedzieli co ich może tam czekać?
Kiedy w 1944 roku skapitulowała Rumunia, poddała się Bułgaria, Armia Czerwona pod dowództwem marszałka Tołbuchina wkroczyła do Jugosławii. Partyzanci którzy w tym czasie dezorganizowali tyły niemieckie ściśle współpracowali z dowództwem radzieckim.
Przyszliśmy wtedy na przedmieścia Belgradu i powiedziałem do chłopców których pozostało 11: ? Słuchajcie, drogę do Polski już mamy otwartą przez Rumunię. Tam jest nasza Armia i tam jest też nasze miejsce. Zameldowałem się w sztabie jugosłowiańskim . A oni ta powiedzieli: ?Nie, wy musicie walczyć z nami do końca. My idziemy na Berlin i Wy pójdziecie z nami ??. Powiedziałem im: ?Nie , ja już nie pójdę. Drogę do Polski mamy otwartą, tam jest nasza armia, i tam też jest nasze miejsce..?. Ale Jugosłowianie upierali się nadal. Wtedy poszedłem do sztabu wojsk marszałka Tulbochina i powiedziałem jak sprawa wygląda. Połączyli się telefonicznie z Jugosłowianami i kiedy ja tam wróciłem, dokumenty dla nas były już gotowe. W ten sposób zostałem zwolniony wraz z moimi żołnierzami z armii jugosłowiańskiej. Koleje jeszcze wtedy nie funkcjonowały, więc pieszo dotarliśmy nad granicę węgierską i stamtąd pociągiem do Bukaresztu. Tam na dworcu spotkaliśmy przedstawicieli polskiego rządu londyńskiego. Kiedy dowiedzieli się że to polscy partyzanci wracają do kraju, zajęli się nami bardzo serdecznie, zaopatrzyli w leje nie brakowało nam niczego, a potem ? zaproponowali wyjazd na Zachód. Zaczęli straszyć : ? Nie zobaczycie Polski, będziecie wywiezieni na Sybir. Tam nie ma żadnego rządu, tam rządzą Rosjanie? . Powiedziałem im: ?Nie, tam jest nasza armia, są nasze władze. Mamy dość tułaczki ? wracamy?. Powiedzieli: ?Jeżeli koniecznie chcecie jechać ? proszę bardzo! ??. Ale przystali się nami natychmiast opiekować
Z Bukaresztu przyjechaliśmy do Ploeszti, a stamtąd przez Czerniowice do Lwowa. Ze Lwowa złapaliśmy bezpośredni pociąg do Lublina i dotarliśmy do tego miasta w nocy z 10 na 11 listopada 1944 roku. 11 listopada rano wszyscy wstąpiliśmy do odrodzonego Wojska Polskiego.
Przyjęli nas tu bardzo miło. Włożyliśmy polskie mundury. Chcieli mnie początkowo zatrzymać na tyłach, ale człowiek już się przyzwyczaił i najlepiej czułem się na pierwszej linii. W stopniu podporucznika brałem udział w wyzwalaniu Warszawy, a potem przeszedłem cały szlak bojowy aż do Berlina.
W Wielkanoc o godzinie szóstej w 1945 roku brałem ślub w łódzkiej katedrze. Przyznały mi władze mieszkanie poniemieckie. Powiedzieli: ?Jak masz narzeczoną to bierz ślub, żeby miał kto w mieszkaniu się zasiedlić??
Narzeczoną poznałem jeszcze po powrocie z kampanii wrześniowej. I tak wziąłem ślub o osiemnastej, a o dwudziestej trzeciej już byłem w drodze. Goście weselni się bawili, a pan młody jechał na front.
W lipcu wróciłem z naszego garnizonu w Berlinie do Łodzi. Brakował mi jeden rok do ukończenia trzy letnich studiów w szkole kolejowej, które przerwała mi wojna. Złożyłem raport do płk. Szlejena - ówczesnego dowódcy garnizonu. Dostałem w odpowiedzi porządny ?opierunek? że teraz jeszcze nie czas na naukę, jeszcze trzeba walczyć ? I rzeczywiście w tydzień później wyjechałem w Rzeszowskie na dwuletnią kampanię bieszczadzką przeciwko bandom UPA?
9. Czas odwetu
Po udziale w partyzantce jugosłowiańskiej, mjr. Tadeusz Feliś wraz z jedenastoma żołnierzami przedostał się do Lublina ? wówczas już wyzwolonego ? i wstąpił do armii Wojska Polskiego. Był pierwszym żołnierzem Polskim, który dotarł w 1945 roku do Witoni ? jego rodzinnej miejscowości?
?Zaraz na początku okupacji hitlerowskiej, kiedy oni czuli się bardzo pewni siebie, poszedłem kiedyś do sklepu do Witoni po papierosy dla ojca. Nigdzie jeszcze nie pracowałem i kartki na papierosy mi się nie należały. Polakom sprzedawano tylko papierosy marki ?Tonga? w czerwonych pudełkach. Wszedłem do tego sklepu ale nie wiedziałem ze dla Polaków sprzedaje się dopiero po godzinie dziesiątej. Sklep prowadził nie jaki Steinke ? miejscowy Niemiec, który przed wojną nazywał się po prostu ? Kamiński.
Kiedy już byłem w tym sklepiku wszedł gestapowiec, niejaki Janke - też miejscowy. Znał mnie ale mówi głośno po niemiecku: ?Coś tu koło mnie śmierdzi?? Udawałem że nie rozumiem, ale on mówi już bezpośrednio do mnie: ?Bist du Pole??. Powiadam : ?Tak?Jestem Polakiem??
Wyprowadził mnie wtedy z tego sklepu i zaczął bić. W czasie okupacji hitlerowskiej wysiedlili z Witoni Polaków. Kiedy w 1945 roku front zaczął przesuwać się na zachód, Niemcy z Witoni już uciekli, a Polaków jeszcze nie było. Przejeżdżałem przez nią na czołgu. W okolicy starliśmy się nawet z niemiecką jednostką pancerną. Kiedy działania na krótko ustały a front zatrzymał się mniej więcej na wysokości Kutna, uprzedziłem wtedy mojego zastępcę. Który zginał potem w okolicach Krośniewic (czołg wjechał na minę), a sam poszedłem do majątku, do Andrzeja Juszkiewicza (obecnie pułkownika LWP), który na początku wojny załatwił mi dokumenty ułatwiające ucieczkę ?
Juszkiewicz był nadal buchalterem w tym majątku. Padliśmy sobie w objęcia no i przepisowo trzeba było to szczęśliwe spotkanie oblać. Ja ? nie powiem - jak każdy partyzant , lubię sobie wypić. ..
Pierwsze pytanie do Andrzeja: ?A ci hitlerowcy tu są?...?. ?Wiesz ? mówi on ? trzeba by sprawdzić ? .Im się należy zapłata??. Juszkiewicz wziął pistolet który miał oczywiście jako stary konspirator, ja ledwo przywitałem się z narzeczona i wyszliśmy ? .Dotarliśmy do listonosza, niejakiego Antczaka, a nie daleko jego domu było radzieckie polowe lotnisko. Lotnicy radzieccy przylecieli właśnie z bombardowania i też chciał się napić. Przyszedł jakiś ich pułkownik i major. Siedzimy tak i popijamy, a tu nagle przychodzi babinka okutana chustka i powiada: ?Wy tu sobie popijacie a gestapowcy są na drugiej wsi??. Zerwaliśmy się, bimber poszedł w zapomnienie: ?Co? Gdzie?! Prowadź babko !...?
Przychodzimy do wskazanego domu. Pukamy w okno. Gospodarz pyta: ?Kto tam?? ? ?Wojsko Polskie ? proszę otworzyć ??. Otworzył i kiedy nas zobaczył krzyknął: ?Matka! Żołnierz polski! Popatrz !...?. Wchodzimy: ?Dobry wieczór..? ? była pierwsza czy druga w nocy, nie bardzo było wiadomo jak mówić. Gospodarz przywitał się z nami serdecznie, a ja go pytam: ?To u was jest podobno ten gestapowiec Janke?. Ale już obserwuje tego gościa który u niego siedział. Poznałem go od razu? Trzymałem rękę na pistolecie w kieszeni. On wstaje i mówi: ?Ich bin Janke??
- Chodź no tu bliżej ? - a Andrzej i ci Rosjanie stoją za mną. No i co ??Poznajesz mnie ?!
- Nein ? - on odpowiada.
- Mów po polsku bo umiesz ?
- mówiłeś że prędzej ci włosy na dłoni wyrosną niż Polak Polskę zobaczy! ? .A teraz widzisz przed sobą polskiego oficera. Ilu Polaków zamordowałeś, ile zębów Polakom na wybijałeś?! W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej skazuje cię na karę śmierci ?
Wspomnienia
?Ilekroć spoglądam na mapę Jugosławię, wracają wspomnienia z tamtych lat, stają przed oczami twarze ludzi którzy tam zginęli ? z grupy 54 ocalało nas 11, przeżyło wojną czterech. Pamiętam był z nami Stefan Szczepaniak, który mieszka dziś w Topoli Królewskiej, tu niedaleko ?
Stefan ? bo tylko imieniem się posługiwał, poszedł kiedyś na zwiad i wpadł w ręce hitlerowców. Sytuacja była beznadziejna ale nie mogliśmy o tak zostawić, bo czekała go przecież niechybna śmierć. Zacząłem się zastanawiać jak go z stamtąd wydostać aż wreszcie poprosiłem Jugosłowian ażeby zabili barana a jego krew wlali do butelki i dali ją mnie. Tak też zrobili. Przebraliśmy się we trzech ? ja i dwóch Polaków ? w mundury SS, Serbów przebraliśmy za jeńców. Jugosłowianie podwieźli nas pod miasteczko, które ? jak pamiętam ? nazywało się Lapowo. Tam związaliśmy tym Serbom ręce, ale tak, by się w każdej chwili mogli wyswobodzić. Wysmarowaliśmy ich tą krwią baranią, że niby to są tak przez nas pobici i popędziliśmy przez miasteczko do posterunku żandarmerii polowej, poszturchując i niby to kopiąc w trakcie drogi?
Wprowadziliśmy ich na ten posterunek, a ja wrzeszczę do tych żandarmów: ?Wy tu sobie siedzicie, a tam się partyzanci po mieście włóczą!. To my się tym musimy zajmować ?! Od czego wy jesteście ?!!!?. Komendant posterunku, pułkownik tylko powtarzał: ?Ja wohl? ja wohl??. I kiedy już chcieli wpakować do aresztu tych naszych Serbów, wszyscy wyjęliśmy broń : ?Ręce do góry!?. I Zabraliśmy ich wszystkich w góry, razem z kilkoma partyzantami , którzy już tam byli zamknięci w areszcie.
Napisaliśmy potem list do Belgradu, do władz Niemieckich, że jeśli Stefan Szczepaniak zostanie stracony ? zginą wszyscy ci Niemcy którzy są u nas w niewoli na czele z pułkownikiem i dwoma majorami. SS odpowiedziało że chcą się wobec tego z nami spotkać. Uzgodniliśmy miejsce na określonym kilometrze szosy Belgrad ? zagrzeb. Chcieliśmy za wszelką cenę wydostać Stefana, bo był naszym kolegą i dobrym partyzantem.
SS-mani stawili się w umówionym miejscu punktualnie. Przywitaliśmy się grzecznie, jak nakazuje obyczaj, przyjęliśmy nawet papierosy ? którymi nas poczęstowali, pamiętam były to ?Juno? . Oczywiście i my i oni mieliśmy odpowiednią obstawę. W trakcie rozmowy zaproponowaliśmy wymianę...
Myśleli dłuższy czas, lecz odpowiadaj wreszcie: ?Nie?. Ale jeżeli my zagwarantujemy życie ich ludziom ? oni ze swojej strony zagwarantują ze Stefan będzie żył?. Nie było wyboru. Musieliśmy się zgodzić na taki układ. Hitlerowcy przeżyli w górach wojnę, pracując w winnicach, na terenach wolnych, podległych władzy partyzanckiej. Stefan Szczepaniak natomiast uciekł z transportu, którym wieziono go do Niemiec, chyba do obozu. Uciekł na terenie Czechosłowacji, przyjechał do Polski, zabrał z domu brata i razem poszli do lasu ?
Dzisiaj?.
Major Tadeusz Feliś mieszka dzisiaj w Witoni, w powiecie łęczyckim, pracuje w Kutnie w spółdzielni Inwalidów ?Elektra? jako inspektor. Od rządu Jugosłowiańskiego otrzymuje miesięcznie 57 dolarów renty. Wychował dwie córki. Jedna ukończyła w Warszawie Studium Nauczycielskie i uczy w Kościanie w szkole. Druga ukończyła Uniwersytet Warszawski i jest nauczycielem w Kielcach. Codziennie mjr. Feliś przechodzi od swojego małego skromnego domku do stacji kolejowej we Witoni, wsiada do pociągu i dojeżdża do pracy. Nierzadko trzeba jeździć po terenie innych powiatów ? dokąd wzywają obowiązki inspektora. A kiedy się nie ma ? jak oficjalnie stwierdzono ? 80 % zdrowia, bywa to nie łatwe.
W 1965 roku Jugosłowianie odnaleźli mjr. Felisia. Wówczas właśnie ?Ukazom Predsednika Socjalisticke Federative Republike Jugoslavije Josipa Brozo Tita, za pokazanu licnu hrabrost u borbi protiv najednickog naprijatelija ? fosistickog okupatora za oslobodjenje zemlia u toku narodnooslobodilackog rata naroda Jugoslavije odlikovan je Orderom za Hrabrost o cem se izdaje ova povelja?.
Drugi równie ozdobny dokument, umieszczony razem z poprzednim w pięknym futerale, mówi że tenże sam Tadeusz Józef Feliś został odznaczony ?Ukazom Predsednika SFRJ Josepha Broza Tita - Orderom za Sluge , za Narod se Srebrnom Zvezdom?. Dla ciekawskich warto może podać ze pierwszy z orderów ? Za bohaterstwo? sporządzony jest z czystego złota, drugi zaś ? Za zasługi dla narodu? ? ze srebra.
A co się dzieje z pozostałymi bohaterami wydarzeń, które śledziliśmy tu w ciągu ostatnich dwu tygodni? Andrzej Juszkiewicz ? buchalter w niemieckim majątku, także aktywny działacz podziemia, po wojnie za protegowany zresztą przez Tadeusza Felisia - skończył szkołę oficerską i dziś w stopniu pułkownika pracuje w MON.
Józef Kolnicki, ten który zakochał się w Nince, będącej hitlerowskim szpiegiem po wykonaniu na niej wyroku chciał bardzo, ażeby wszelka ewentualna zmaza na jego partyzanckim i polskim honorze zniknęła ? brał więc udział w każdej akcji. Podczas jednej z nich w okolicy Cuprije, gdy wykonywał zadanie zwiadowcze, został otoczony przez Niemców. Bronił się do ostatniego naboju. Potem wyjął białą chustkę, a kiedy hitlerowcy zbliżyli się, odbezpieczył go i zdetonował go, gdy już byli przy nim. Zginęli wszyscy. Zwłoki Józka Kolnickiego hitlerowcy kazali Serbom zebrać do Worka po cemencie i zagrzebać w płytkim dole. Partyzanci przyszli tam w nocy. Odkopali te szczątki, i urządzili prawdziwy partyzancki pogrzeb. Spoczywa w okolicy Deonicy.
Jagodina, okolica w której tak często operowała polska grupa, nazywa się dziś Svetozarevo. I to już właściwie wszystko.
Major Tadeusz Feliś odszedł przedwcześnie, prawie niespodziewanie, nie dożył nawet sześćdziesięciu lat. Stało się to w środku wiosny 20 maja 1977 roku. Spoczął na cmentarzu parafialnym we Witoni.
Źródło: Dziennik Łódzki: 1972. Nr. 163 i nast. autor: J.Potęga
Urzędnicy Kujawscy i Dobrzyńscy XVI-XVIII wieku T.VI, zeszyt 2 pod.red.A.Gąsiorowskiego
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: witonia
Źródło: "Moje wojenne dzieciństwo" T.18. Autor: Józef Bratosiewicz
"Biały niewolnik"
Piątek 1 września 1939 roku w Jankowie był pogodny, słoneczny, jak zresztą kilka ostatnich tygodni. Leniwy poranek mąciły tylko przeloty bombowców. Patrzyliśmy na te samoloty nie wiedząc, co się dzieje. Po kolejnym przelocie słychać było na wschodzie od naszej wioski potężne wybuchy. Dopiero około południa rozeszła się po wsi wiadomość, że to naloty niemieckie. Podobno bombardowali stację kolejową w Kutnie. Przez radio podano wiadomość, że Niemcy bez wypowiedzenia wojny napadły na nasz kraj. Informowano również, że Warszawa też była bombardowana. Powiedział nam o tym gospodarz, który jako jedyny w całej okolicy posiadał odbiornik radiowy. A zatem wybuchła wojna! Co ona nam przyniesie, zastanawialiśmy się Na razie tylko tyle, że nie poszliśmy do szkoły. Słaba pociecha.
Sobota, 2 września. Od samego ranka widzieliśmy przeloty eskadr bombowców. Leciały w kierunku Warszawy, a po pewnym czasie wracały. Przed samym południem oglądaliśmy bitwę powietrzną. W górze słychać było strzelaninę. Widzieliśmy polskie myśliwce atakując powracające niemieckie bombowce. Z kolei naszych pilotów ostrzelały niemieckie myśliwce. Po kilku okrążeniach jeden z naszych samolotów zapalił się i zaczął spadać. Smutni i zdezorientowani zakończyliśmy ten dzień.
Niedziela 3 września była taka jak poprzednie dni siedzieliśmy wiele godzin u gospodarza, który miał odbiornik radiowy. Zebrało się u niego kilkoro mieszkańców Jankowa. Nadawane wiadomości co chwilę przerywała zapowiedź: Uwaga, uwaga, nadchodzi, koma... i wtedy następował szyfrowany komunikat! Było to bardzo przygnębiające. Natomiast wiadomości były podawane bardzo oględnie. Słyszeliśmy o bombardowaniu węzłów kolejowych, lotnisk, a także o obronie naszych oddziałów i walce z niemieckimi wojskami. Nie podawano gdzie i jak są położone tereny walk, oraz kto kogo bije. Można się było tylko domyślać, że długo nasi się nie utrzymają. Podano też wreszcie w radio, że Anglia wypowiedziała wojnę Niemcom. To ludzi jakoś podbudowało. No, teraz to Niemców pogonią - mówili gospodarze, którzy brali udział w I wojnie światowej.
Poniedziałek 4 września od samego rana był wyjątkowy. Na szosie od Poddębic zaczął się duży ruch. Pojawiły się wyładowane dobytkiem wozy, a na nich całe rodziny uciekinierów z województwa poznańskiego. Ludzie jechali na rowerach, na wozach, członkowie organizacji zmilitaryzowanych w mundurach, z karabinami. Było tutaj wielu policjantów, którzy uciekali w obawie przed niemieckimi represjami, ale najwięcej ludności cywilnej - urzędnicy państwowi, gminni, nauczyciele, właściciele ziemscy i inni. Z braku zajęcia wybrałem sobie wygodne miejsce na jednej wierzbie przy drodze do Łęczycy, z którego doskonale widziałem ten niekończący się sznur uciekinierów. Ta masa młodych ludzi z bronią strasznie mnie bulwersowała. Jak to - tylu ludzi mogłoby walczyć, a oni idą! Dokąd? Ale widząc niemieckie samoloty latające bezkarnie i bombardujące miasta, mogłem się domyślać, że brak nam dobrego lotnictwa i obrony przeciwlotniczej.
W naszym domu zatrzymał się jeden pan, uciekinier z poznańskiego, właściciel jakiegoś sklepu. W 1918 roku brał udział w Powstaniu Wielkopolskim w związku z czym obawiał się represji Niemieckich. W drodze jego żona zaniemogła i o dalszej ucieczce nie mogło być mowy. Rodzice zgodzili się więc, żeby z nami zamieszkali. Mimo że nasza rodzina była bardzo liczyła, to i dla przybyszy znalazło się miejsce.
Środa, 6 września. Niemcy podobno ostrzeliwali falę uciekającej ludności, a nawet mówiono
o bombardowaniach. Przypominam sobie jak w środę około południa wracające z bombardowania Warszawy samoloty zniżyły się i słychać było strzały. Byłem wtedy na dworze. Gdy tylko usłyszałem nawracające samoloty, wpadłem na ziemniaczane pole i tam się ukryłem. Wiedziałem tylko tyle, że nie wolno biegać, gdyż oni z kabiny pilota doskonale widzą biegnącego. Po tym nalocie z wrażenia leżałem na polu jeszcze z 15 minut.
Czwartek, 7 września. Fala uciekinierów z zachodu urwała się , nikt nie wiedział dlaczego. Wybrałem się z Józkiem Pęgowskim do naszych sąsiadów Graczyków. Zebrała się tam nasza gromadka, a więc Graczykówna, nasza koleżanka ze szkoły, która nas zaprosiła na muzykę z płyt gramofonowych, Rogutowie i chyba nasz Stasio. Gramofon był nakręcany korbką, płyty firmy Odeon, a głos był wzmacniany przez dużą tubę. Dla nas była to rewelacja. Piosenki, jakich słuchaliśmy, to były przeboje lat przedwojennych. Wtedy ktoś z dorosłych doniósł nam, żeby iść do swoich domów, bo gdzieś od strony Łęczycy słychać było strzały. W tej sytuacji zakończyliśmy spotkanie. My ze Stachem mieszkaliśmy przy szosie na niedużym pagórku. Kiedy znaleźliśmy się na górze zobaczyliśmy ze zdziwieniem jakichś żołnierzy. Ktoś z dorosłych powiedział wówczas: "Czy to nie są przypadkiem żołnierze francuscy". Ruch był duży. Na motocyklu szybko od strony Łęczycy podjechał jakiś patrol, obok stał jakiś żołnierz, chyba starszy rangą, gdyż ten z patrolu zaczął składać mu meldunek Znalazłem się obok niego, ale jak ten starszy mnie zobaczył, to zaraz na mnie wrzasnął i pokazał ręką, gdzie mam uciekać. Natychmiast, bez zastanowienia, po prostu dałem nogę do domu i stamtąd obserwowałem, co się dzieje. A działo się dużo. Całe oddziały wojska szły w kierunku Łęczycy. Dopiero nasz współlokator z poznańskiego uświadomił nam, że to Wehrmacht, czyli niemieckie wojsko. Teraz sprawa już była jasna - weszli już do połowy Polski.
Po niedługim czasie do naszego domu przyszli hitlerowcy i wziąwszy sobie za tłumacza poznaniaka wypytywali, kto tutaj jest gospodarzem, czy nie ma polskich żołnierzy. Kiedy ojciec zaprzeczył, że nie ma, to ten starszy, chyba oficer z rewolwerem w ręku kazał swoim żołnierzom sprawdzić mieszkanie, natomiast na strych kazał wejść pierwszemu ojcu. Dopiero za nim powoli wchodził żołnierz i rozglądając się obejrzał strych. Po chwili wszystko było sprawdzone i wtedy do naszej stodoły zakwaterowano parę koni oraz niemieckiego wojaka, który je obsługiwał. Dogadali się też z ojcem w kwestii wyżywienia i paszy.
Do wieczora, cały czas szły oddziały niemieckie w kolumnach, artyleria i wozy taborowe w kierunku na Łęczycę. Słychać też było odgłosy artylerii. Co się tam działo, to trudno było się domyślać, żadnych wiadomości stamtąd nie mieliśmy. Dopiero wieczorem dowiedzieliśmy się, że te strzały, które słyszeliśmy to były polskie patrole wysłane z Łęczycy. Kolarze i tankietka natknęli się na patrole niemieckiej piechoty (na motocyklach) koło wsi Janków Górny, blisko miejscowości Zduny. Tam doszło do gwałtownego starcia, w którym spalony został polski samochód pancerny (TKS) i poległ jego dowódca.
Nam nie wolno było nigdzie daleko chodzić. Mogliśmy przebywać tylko w okolicy własnego domu. Chociaż już w piątek pod wieczór zrobiło się tak jakoś ciszej. Żołnierzy niemieckich wszędzie było pełno, jednak nie zwracali na nas uwagi, więc dzieciaki biegały sobie po dworze. Noc przeszła spokojnie. Zastanawialiśmy się nawet czy to nie koniec wojny. A gdzie nasze wojsko, którego nawet nie widzieliśmy?!
Sobota 9 września była tak jak i poprzednie dni słoneczna. Niemieckie samoloty jak co dzień leciały na Warszawę, a potem wracały. Naszych nie widzieliśmy na niebie. Niemcy rozgościli się w dworku u pana Kamińskiego. Prawdopodobnie był tam jakiś sztab, gdyż ciągle podjeżdżali żołnierze na motocyklach, chyba z meldunkami. Artyleria gdzieś tam bardzo daleko na wschodzie dudniła, a oddziały hitlerowskie, które u nas kwaterowały posilały się i były zajęte swoimi sprawami. Około godziny 16-tej zauważyliśmy wzmożony ruch Niemców. Biegali jak wściekli. Widzieliśmy jak łapią przygodnych ludzi i ich legitymują, potem niektórych prowadzą do dworku pana Kamińskiego. Zaczęli krzyczeć na dzieci, pokazując nam dom. Nie było dyskusji. Siedzieliśmy więc w domu, a nasza mama co chwilę sprawdzała, czy jesteśmy w komplecie. Za chwilę wpadł ojciec. Mówił, że coś się dzieje, bo z kierunku Małej Leźnicy słychać jakieś strzały. Patrzymy przez okno, bo mama nie pozwoliła wyjść na podwórko i widzimy tyralierę niemieckich żołnierzy, jak przez plantację naszego rabarbaru, chowając się, idą na północ, skąd słychać strzelaninę. Po godzinie przycichło, tylko Niemcy chodzili jak wściekłe osy. Zaczęła się ewakuacja oddziału stacjonującego we dworze. Od strony Łęczycy wycofywały się całe kolumny Wehrmachtu. Szły oddziały piechoty, tabory i działa, ciągnięte przez czterokonne zaprzęgi. Konie w tych zaprzęgach belgijskie, potężne (perszerony). Działa duże, jakich nigdy w naszym wojsku nie widziałem.
Kiedy już zapadł zmrok, ten nasz poznaniak przyczajony pod oknem (oczywiście w mieszkaniu) usłyszał, jak maszerujący szosą żołnierze rozmawiali ze sobą i od razu nam przetłumaczył: "kto by się spodziewał, że ci cholerni Polacy tak na nas uderzą" Przecież nasze czołgi są już pod Warszawą!?. Dobrze jest znać obce języki, a szczególnie dobrze jest znać język wrogów. Te oddziały szły dosyć długo w nocy. Natomiast nasza rodzina wkrótce położyła się spać, bo już nikt nam nie przeszkadzał.
Niedziela, 10 września. Dzień słoneczny. Wszędzie cisza jak makiem zasiał. Niemców w folwarku nie było. Nawet nieprzyjacielskich samolotów nie było widać. Co się dzieje? Dopiero krótko przed południem pojawił się od strony Leźnicy Małej konny patrol polskiej kawalerii. Okazało się, że jeden z żołnierzy to jakiś znajomy czy brat dziewczyn, które u nas w gospodarstwie pracowały. Wypytywał ojca o te dziewczyny. Cóż można było powiedzieć? Przecież od tygodnia ich u nas nie było. Kawalerzyści wypytywali też o Niemców. Kiedy posilali się w naszym domu, nadleciał ktoś od strony folwarku pana Kamińskiego krzycząc: - w stawie leżą zabici!. No, to już wszyscy pobiegli do tego stawu. Nam dzieciakom oczywiście nie pozwolono tam podejść. Dowiedzieliśmy się tylko, że to nasi sąsiedzi, których niemieccy żołnierze złapali bez dokumentów i ich w sobotę wieczorem rozstrzelali. Byli między nimi i niektórzy z sąsiednich wsi, którzy przyszli obejrzeć obce wojsko. W stawie było siedmiu zabitych. Niemcy przykryli ich drabinami, żeby nie było widać.
Ta wściekłość butnych Niemców wzięła się stąd, że akurat wtedy nasza Armia "Poznań" uderzyła na Łęczycę i oni musieli uciekać. Mścili się również w Łęczycy, gdzie rozstrzelali wielu niewinnych ludzi. Dopiero potem odeszli. Taki to był ten rycerski Wehrmacht!
Nasi ludzie wydobyli ze stawu pomordowanych, a rodziny pozabierały ciała. Żołnierze kawalerzyści pocieszali ludzi, że jeszcze Niemców pogonią. Ale co oni mogli wiedzieć. Akurat jak byliśmy przy tym folwarku, przeleciały niemieckie myśliwce. Jeden z kawalerzystów, taki bardziej krewki, zdjął karabinek z ramienia i krzyknął: - nie mam naboju przeciwlotniczego, bo dostałby kulę. Myślę, że trochę się przechwalał, bo cóż znaczy karabinek przeciwko samolotowi Absolutnie nic! Potem kawalerzyści odjechali w kierunku Leźnicy Małej.
Ludzie długo komentowali mord dokonany przez niemieckich wojskowych na zupełnie niewinnych ludziach. Pogrążeni w smutku położyliśmy się spać. Co będzie jutro?
Poniedziałek, 11 września.. Od rana znowu dzień słoneczny. Każdy zajął się swoją pracą. Nam dzieciakom mama nie pozwalała się nigdzie oddalać. I słusznie. Dopiero tak jakoś koło południa od strony folwarku Mniszki (strona południowa) podjechały konne zaprzęgi polskich kawalerzystów - karabiny maszynowe na taczankach. Żołnierze odczepili konie i ukryli je w stajniach pana Kamińskiego, a obsługi karabinów maszynowych zamaskowały sprzęt i skierowały lufy karabinów w stronę rzeki, skąd spodziewano się ataku nieprzyjaciela.
Trudno powiedzieć, o której godzinie, ale było to dosyć późnym popołudniem, któryś z żołnierzy zauważył, że na szosie od Poddębic porusza się jakaś szara masa. Widzieliśmy to doskonale, bo nasz dom stał na wzgórku. Dopiero po chwili, widocznie przez lornetkę dowódca wypatrzył, że to piechota niemiecka. Widać było tę szarą masę jak szli pewnie, niczego się nie spodziewając. Kawalerzyści natychmiast przygotowali się do ataku, oczywiście nie konno, ale gotowi do użycia karabinów maszynowych. Już wcześniej zagoniono wszystkich cywilów do domów i my dzieciaki tylko przez otwarte drzwi widzieliśmy te przygotowania. Mama trzymała nas przy sobie nigdzie nie pozwalając się ruszyć. Byliśmy wszyscy oprócz ojca, który był w tym czasie z fornalami na folwarku pana Kamińskiego. Ta denerwująca cisza trwała jakieś 10-15 minut, dotąd aż czoło kolumny doszło do spalonego mostu na naszej rzeczce. Wtedy rozpętało się piekło. Polskie karabiny maszynowe waliły do niemieckich żołnierzy jak do tarczy. Musiało ich tam wielu zginąć od tego niespodziewanego ataku polskich kawalerzystów. Ten ogień z ckm-ów trwał bez przerwy kilkanaście minut. Dopiero po pewnym czasie Niemcy oprzytomnieli, ustawili swoje działa i zaczęli strzelać. Odezwała się też ich broń maszynowa.
Rodzina nasza była zgromadzona w tej części domu, gdzie było najbezpieczniej czyli w sieni. Drzwi wychodziły na szosę. Żołnierze ze stanowisk wpadali do nas po wodę do chłodnic karabinów maszynowych, gdyż od ciągłego ognia lufy strasznie się rozgrzewały. Nawet Stachu podrzucał im wodę w wiaderku, ale mama jak to zobaczyła, to zabroniła mu tego zdecydowanie. Patrząc na szosę widziałem kurz wzbijany przez niemieckie kule z ich broni maszynowej, a jęczały te przelatujące pociski jak stado szatanów. Mama była strasznie zdenerwowana, bo nie było z nami ojca, a Niemcy tak tłukli, nawet w dom, aż sadza z naszego komina leciały do kuchni. Młodsze dzieciaki trzymały się dzielnie, nie płacząc, ani nie bojąc się.
Po upływie około pół godziny zobaczyliśmy pierwsze pożary po stronie niemieckiej. Paliły się zabudowania gospodarskie na Karkosach. Artyleria nieprzyjacielska zaczęła strzelać gdzieś dalej, bo pociski przelatywały nad nami. Zaczęło się ściemniać i nasze oddziały gdzieś odjechały w kierunku folwarku Mniszki. Zostaliśmy sami, a Niemcy co jakiś czas otwierali ogień w naszą stronę. Dopiero jak już było całkiem ciemno, mama zarządziła opuszczenie domu. Zaczęło się pakowanie pierzyn, poduszek i różnych rzeczy, które uznawała za niezbędne. Następnie pozamykała wszystkie drzwi i z tobołami na plecach, powoli, wyszliśmy do ogrodu, a potem przez płot z drutu kolczastego przedostaliśmy się do sąsiada dróżnika. Jego dom położony był trochę niżej, za naszą górką i jakby w cieniu naszych zabudowań. Ten pan dróżnik był bardzo sympatyczny, a mieszkał ze swoją żoną i chyba z siostrą. Tutaj przyjęto nas serdecznie i zaraz dostaliśmy coś do jedzenia, bo głód nam trochę dokuczał. A potem spać. Nic nas nie mogło powstrzymać, ani łuny od palących się domów, ani sporadyczne strzelanie, które nocą ucichło zupełnie.
Wtorek, 12 września. Rano nadal nie było ojca, więc mama obawiając się Niemców kazała nam się spakować i z tymi tobołami na plecach poszliśmy na północ, koło zabudowań pana Dziwisza (też uciekł), koło domu Kałużnych, aż do folwarku Zduny, który był za torami kolejki wąskotorowej, około 1,5 kilometra od naszego gospodarstwa. Idąc tak oglądałem z daleka naszą okolicę. Cisza była absolutna. Widać było z drugiej strony rzeki Zian pożary stodół czy też domów. Żadnych wojsk nie widziałem. Wreszcie spokojnie doszliśmy do folwarku. Zabudowania folwarczne stodoły czy piwnice były zbudowane niezwykle solidnie: podmurówka z kamienia, ściany bardzo grube z cegły. Stanowiło to pewną ochronę przed pociskami, nawet artyleryjskimi, a tym bardziej przed kulami karabinowymi. W tych piwnicach było już wielu okolicznych mieszkańców. Nas też przyjęto i wreszcie na przydzielonym nam kawałku rozłożyliśmy nasze bety.
Nasza gromadka składała się z siedmiu osób: mama, ja, Stachu, siostry - Jasia, Hania, Marysia, mały Czesio (czterolatek). Brakowało tylko ojca. Grozę potęgowały plotki, że podczas ostrzału artyleryjskiego ktoś słyszał czy widział, że zginął! Nikt nie wiedział na pewno, ale zasiali niepokój w naszej rodzinie. Nie pamiętam czym się tam żywiliśmy - chyba tylko chlebem i może trochę masłem. Zresztą, to nie było najważniejsze.
W tej piwnicy była większość okolicznej ludności. Byli też nasi sąsiedzi, chociaż nie wszyscy. Jednak te mury piwniczne były w stosunku do naszych domów dużo bezpieczniejsze, stropy były betonowe. Nie było też tutaj bombardowania lotniczego. Tak powoli upływał czas, tylko z naszej wsi Jankowa dochodził huk artylerii. Podobno strzelano w kierunku Łęczycy, bo nocą było widać świetliste smugi pocisków. Tam się toczyły największe walki, a także pod Łowiczem.
Dopiero po południu zrobił się ruch. Przybiegła dziewczyna od pani Dziwiszowej - Stefcia Szymańska, która opiekowała się jej dziećmi. Opowiedziała nam, że pani Dziwiszowa, obawiając się działań wojennych, zdecydowała się zostawić swój dom i przenieść się z rodziną do folwarku Zduny, czyli dołączyć do nas. Kiedy razem z siostrą męża wzięła po jednym dziecku na ręce i już wychodziły z bramy na drogę wiodącą do folwarku, rozpoczął się niemiecki ostrzał artyleryjski. Jeden z pocisków rozerwał się tuż obok nich zabijając siostrę pana Dziwisza. Panią Dziwiszową lekko ranił i ciężko przestraszył Stefcię Szymańską. Cud boski, gdyż żadnemu z dzieci w ramionach kobiet nic się nie stało. Wszyscy ze zgrozą wysłuchali tej tragicznej opowieści, a potem rządca folwarku pan Szamowski - zwany dziedzicem natychmiast ogłosił, że zbiera ochotników na pomoc dzieciakom. Zgłosiła się młoda panna Helena Kałużna (sąsiadka Dziwiszów), ale on chciał jeszcze jakiegoś mężczyznę. Nikt jednak nie chciał ryzykować. Wtedy ja nieśmiało zgłosiłem się, że pójdę z nimi i będę niósł transparent z czerwonym krzyżem. Młody rządca popatrzył na mnie trochę nieufnie, ponieważ jednak nadal nie było innego chętnego a dzieci czekały na pomoc, wziął mnie ze sobą. Dał mi w rękę jeden koniec transparentu z emblematem czerwonego krzyża i tak w trójkę ruszyliśmy do Jankowa.
Po drodze nic ciekawego nie widzieliśmy. Ja tylko zobaczyłem, jak się palił nasz dom, z którego szedł już dym i widać było zgliszcza. Miał on dach kryty słomą, więc musiał spłonąć dosyć szybko, a teraz tylko dogorywał. Wszystko nam spłonęło, nie mieliśmy tego dużo, ale to był dorobek całego życia Rodziców!
Torbę z opatrunkami niosła pani Helena Kałużna, która się na tym znała. Oboje trzymaliśmy transparent z godłem czerwonego krzyża. Uważaliśmy, że to nas powinno chronić. Tak też na razie było, nikt nie strzelał, absolutna cisza. Doszliśmy do zabudowań pana Dziwisza, ale przed bramą, gdzie wybuchł pocisk widać było tylko niewielki lej. Pani Dziwiszowej tam nie było. Weszliśmy więc dalej i dopiero w domu zastaliśmy ją razem z dziećmi. Obok leżała już nieżywa siostra pana Dziwisza, która podobno doczołgała się tu resztą sił. Natomiast dzieci były całe i zdrowe.
Po opatrzeniu ran pani Kałużna przygotowała coś do jedzenia dzieciom i pani nauczycielce (czyli pani Dziwiszowej). Wtedy nagle zaterkotał karabin maszynowy, gdzieś zupełnie blisko. Wszyscy natychmiast padliśmy na podłogę i tak czekaliśmy, co będzie dalej. Pani Dziwiszowa leżała na posłaniu, jedno dziecko sobie siedziało, a drugie malutkie było w łóżeczku. Serie z tego karabinu powtórzyły się i dopiero po chwili wpadł do mieszkania dziedzic krzycząc:
- O mało mnie nie zabili te sukinsyny.
- Kto pytamy.
- A diabli wiedzą, kto to strzelał. Zabili tylko kilka kur koło mnie, bo ja natychmiast padłem i schowałem się. Dopiero jak przestali strzelać, to tutaj przybiegłem.
Teraz leżeliśmy razem, a na zewnątrz trwała strzelanina, tak jakby jeden odpowiadał drugiemu, aż po pewnym czasie wszystko ucichło. Trudno było się zorientować, co się działo, gdyż na zewnątrz nic nie można było zobaczyć. Ten stan rzeczy trwał jakieś pół godziny. Dziedzic postanowił, że wracamy do Zdun, bo jego rodzina będzie się martwiła. Natomiast pani Dziwiszowa kategorycznie nie chciała się ruszać. Stwierdziła, że chyba dzieci nie pozabijają, jak ci Niemcy tu wejdą. Nas też namawiała do pozostania, ale pani Helena Kałużna i dziedzic zdecydowali się na powrót, ja natomiast nie miałem nic do gadania. Powoli przygotowaliśmy nasz transparent ze znakiem czerwonego krzyża i ostrożnie wyszliśmy na drogę. Nic, cisza, nikt nas nie atakuje i nikogo nie widać. Nasz dom dymił jak poprzednio, za rzeką dymią jeszcze inne. Idziemy więc w kierunku folwarku Zduny. I wtedy rozległ się pojedynczy strzał, jakby sygnał. Było nawet słychać jęk przelatującej górą kuli. Wtedy nasza gromadka niewiele myśląc wskoczyła do rowu i chyłkiem szliśmy dalej w tym samym kierunku. Okazało się, że to był dopiero prolog. Po chwili, jakby ten strzał obudził tych na linii frontu, zaczęły jazgotać karabiny maszynowe, a przelatujące nad nami kule bardzo nieprzyjemnie darły powietrze i jęczały. Przywarliśmy do ziemi w rowie. Po kilku minutach, gdy strzelanina osłabła, zobaczyliśmy panią Kałużną chyłkiem przemykającą w rowie do przodu. Była już dosyć daleko od nas. No to my też biegiem za nią, a tu znowu terkot karabinu. Podczas kolejnej ciszy wyskoczyliśmy z rowu i biegiem do stogów siana w pobliżu domu Kałużnych. To im się wybitnie nie podobało! Maszynki darły się jedna po drugiej, aż
słychać było szum od tych kul. Musieli mieć blisko swoje stanowiska, bo odgłos strzelania był bardzo
wyraźny. Wreszcie chwila ciszy i doczołgaliśmy się do mieszkania. Zaraz też poleciała seria i tylko dachówki pospadały na ziemię. Płachta z symbolem czerwonego krzyża nic nie pomagała!
W domu rozmawialiśmy z dziedzicem o różnych rzeczach, bo był to człowiek wykształcony i służący w wojsku. Powiedział, że nie zdążyli go powołać podczas mobilizacji. Po pewnym czasie tak się rozzuchwaliliśmy, że obaj wyszliśmy spod łóżek. On obejrzał mieszkanie, ale nic ciekawego tam nie było. Na zewnątrz nie wychodził, gdyż jeszcze sporadycznie strzelało jakieś działo. Ale wiedzieliśmy, że to nie dla nas były przeznaczone te pociski, więc byliśmy już spokojniejsi. Tak powoli doczekaliśmy się nocy. Strzelanie zupełnie ustało, widocznie Niemcy po kolacji uznali, że trzeba też odpocząć.
Dziedzic wyjrzał na świat, ciemno jak u przysłowiowego murzyna, cisza, więc postanowił: wracamy, co ma być, to będzie. Wzięliśmy obaj ten nasz transparent i maszerujemy. Droga była dosyć dobrze widoczna, więc dobrze nam się szło. Tylko z daleka było słychać odgłosy armat. Ja oglądając się na naszą wieś i za rzeczkę Zian widziałem łuny dogasających pożarów. Minęliśmy tory kolejki wąskotorowej i wreszcie znaleźliśmy się w pobliżu zabudowań folwarcznych. Przywitał nas tłum ludzi zebranych przy wrotach. Czekali na nas, bo pani Helena Kałużna pod wrażeniem ucieczki opowiedziała o naszych przygodach. Powiedziała, że ona uciekła, a my chyba zginęliśmy, bo taka tam była strzelanina, że niemożliwe by oni wyszli z tego żywi. Jak nas zobaczyli, to radość była wielka. Pierwsza dopadła mnie mama i z nerwów przyłożyła mi solidnego klapsa. To nie było już dorosłych krzyknęła do dziedzica. Ano nie było! A potem o mało mnie nie udusiła przy powitaniu.
Natomiast po powitaniach podszedł do nas dziedzic, czyli pan Szamowski i powiedział do mamy: dzielny chłopak, z nim było mi raźniej. Wtedy na pamiątkę wręczył mi srebrne 10 złotych. Poza tym dodał: te pieniądze nie są ważne, mnie chodzi o to, żebyś miał pamiątkę ode mnie, jak szliśmy na ratunek pani Dziwiszowej i ty się dzielnie zachowałeś. Naprawdę, ten symboliczny dar jest dla mnie pamiątką do dzisiaj.
Środa, 13 września. Dobrze wyspany powitałem kolejny wojenny dzień. Od samego ranka po folwarku i we dworze kręcili się już Niemcy, czyli żołnierze Wehrmachtu. Przed południem pojawili się pod piwnicami. Byli w towarzystwie dziedzica oraz tłumacza, który ogłosił wszystkim, żeby mężczyźni wyszli na zewnątrz. Rozkaz był kategoryczny. Oddział przed piwnicą stał z karabinami w rękach i tylko czekali na jakiś bunt. Przy wychodzeniu dorosłych mężczyzn ustawiali osobno, natomiast kobiety i dzieci zostały w środku. Ja też zamierzałem zostać z kobietami i dziećmi, ale jakiś gorliwiec złapał mnie za rękę i skierował do grupy mężczyzn. Potem zaczęli kontrolować piwnicę, czy nie ma tam polskich żołnierzy. Oczywiście nie znaleźli. Natomiast mężczyźni, do których dołączyłem, zostali ustawieni pod murem. Kazali nam położyć ręce na murze i tak czekaliśmy na wynik kontroli w piwnicy. Za plecami mieliśmy oddział żołnierzy, wyglądających bardzo ponuro w tych swoich stalowych hełmach. Karabiny z bagnetami nie sprawiały miłego wrażenia, szczególnie po tym rozstrzelaniu niewinnych ludzi w Jankowie. Czas płynął, a my staliśmy pod tym murem, aż w pewnym momencie zobaczyliśmy kątem oka kobiety i dzieci wychodzące z tobołami z piwnicy. Zaświtała nadzieja, że nic nam nie grozi. Poza tym oni w piwnicy nic groźnego nie znaleźli i to nas na pewno uratowało. Po chwili kazali nam dołączyć do naszych rodzin, co uczyniliśmy z dużą radością.
Teraz niemieccy żołnierze szczekając po niemiecku sformowali kolumnę z lokatorów piwnicy i przy obstawie ruszyliśmy w kierunku Jankowa. Idąc słyszeliśmy dudnienie dział, ale gdzieś bardzo daleko, chyba za Łęczycą, gdzie toczyła się bitwa. Kiedy podeszliśmy bliżej naszego domu mama zobaczyła zgliszcza i tylko westchnęła: co oni nam zrobili, gdzie teraz będziemy mieszkali. Dzieciaki ze zgrozą patrzyły na swoje mieszkanie, ale nic nie mówiły. Przechodzimy koło domu dróżnika, następnie koło naszego domu, a potem w stronę dworku pana Kamińskiego. Weszliśmy na duże podwórze, na którym było pełno wojska niemieckiego, samochody i motocykle. Widocznie stacjonował tutaj sztab jakiejś jednostki. Zatrzymano nas i tłumacz powiadomił ludzi, że dla wszystkich będzie wydawana gorąca zupa z kuchni polowej. Tylko każdy musi mieć swoje naczynie. Zaraz też uformowała się kolejka po posiłek. Przede wszystkim jednak ludzie odetchnęli, że pewnie przeżyją, skoro mają dostać zupę. Wydawali chyba grochówkę, ale dokładnie nie pamiętam, bo z wściekłości na Niemców za mojego ojca wcale jej nie ruszyłem. Już nas nie pilnowali, można było chodzić na lewo czy prawo, byle niezbyt daleko. Ja tylko pytałem o ojca, czy przypadkiem ktoś go nie widział, bo przecież w czasie tej walki był na podwórzu i koło stajni. Fornale mówili tylko, że uciekł z drugim fornalem przez ogrody, ale poza tym nikt nic nie wiedział.
Tłumacz niemiecki nakazał nam ustawić się w kolumnę i przygotować do wymarszu, ale już bez konwoju niemieckich żołnierzy. Podali prowadzącemu nazwę majątku, kilka kilometrów od Jankowa. Tam kazali czekać na zakończenie wojny. Chyba była to miejscowość Pełczyska. Kolumna nasza weszła na szosę prowadzącą do Poddębic i wtedy zobaczyłem setki naszych żołnierzy bez pasów, z rozpiętymi płaszczami, w czapkach bez orzełków prowadzonych przez Niemców na zachód, to jest w tym samym kierunku, w którym my szliśmy. Wielki żal ścisnął mi serce. To jednak już przegraliśmy! Ze strzępów rozmów, jakie do nas dochodziły dowiedzieliśmy się, że Armia Poznań i Armia Pomorze zostały odcięte od Warszawy i były zmuszone się poddać. Żołnierze szli przygnębieni, niektórzy nawet z bandażami wokół głowy czy na rękach. Smutne to było. Opowiadali o strasznych bojach koło Łowicza i Sochaczewa.
Przechodząc koło naszego domu dokładnie widzieliśmy zgliszcza zabudowań. Po godzinie lub dwóch skręciliśmy z głównej szosy w prawo do folwarku, gdzie zostaliśmy zakwaterowani. Przebywaliśmy tam do około 25 września, ale ponieważ nikt nas nie pilnował uznaliśmy, że można wrócić do folwarku Zduny. Tak też zrobiliśmy. Spakowaliśmy nasze skromne bety i naprzód. Poszliśmy inną drogą, zdaje się, że wyszliśmy lasem na Leźnicę Małą (chodziło o to, żeby nie spotkać Niemców). Stamtąd prosto do folwarku Zduny. Rządca majątku, czyli wspomniany dziedzic pan Szamowski przydzielił naszej rodzinie pustą izbę w dworskich czworakach. Były tam puste cztery ściany, podłoga z gliny i chyba jakiś piec czy kuchnia, gdzie można było coś ugotować.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, to przynieśliśmy dużo słomy, żeby zrobić jakieś posłania do nocnego spoczynku. Mieliśmy ze Stachem już pewną wprawę, bo tak było już w Pełczyskach. Pierzyny i jakieś prześcieradła mieliśmy własne, przyniesione na plecach. Słomę ułożyliśmy na glinianej polepie pod ścianą, na to położyliśmy prześcieradła i kładliśmy się wieczorem jedno obok drugiego, przykrywając się pierzynami.
Mnie i Stacha pan Szamowski zatrudnił do pilnowania zasiewów zbóż ozimych, tzn. do odganiania wron, gawronów i wszelkiego ptactwa. Wtedy przypomniałem sobie broń biblijnego Dawida. Zmontowaliśmy więc ze Stachem sznajdry, ale dopiero po nabyciu pewnej wprawy w miotaniu pocisków zaczęliśmy odnosić sukcesy, szczególnie gdy dobraliśmy odpowiedni kamień o ostrych krawędziach, który po wyrzuceniu warczał w powietrzu i wtedy płoszył te stada. Walka z nimi trwała do połowy października. Potem ruń się zazieleniła i nasza praca nie była potrzebna.
W międzyczasie byliśmy ze Stachem na starych śmieciach, czyli na gruzach naszego domu. Nic tam nie znaleźliśmy, wszystko się spaliło. Mogliśmy tylko oglądać niemieckich żołnierzy jadących w kierunku Łęczycy. Weseli byli, a nawet robili sobie świetne żarty kierując broń w naszą stronę. Kilka razy spotkaliśmy koleżanki ze szkoły. Pamiętam szczególnie Krysię Pawłowską (taka moja cicha sympatia) pochodzącą chyba z Kolonii Janków i jej koleżankę z Krzepocina.
Na początku października powrócił mój ojciec. Radość była ogromna, ale mama po przywitaniu się wygarnęła mu, że tak długo nie wracał. Długo się musiał przed nią tłumaczyć. Ale najważniejsze, że wrócił cały i zdrowy.
Tymczasem po powrocie ojciec zorientował się, że domu nie ma możliwości odbudować, pracy żadnej w folwarku dla niego nie było, brakowało mieszkania dla rodziny, a zima za pasem. Poszedł więc do Łęczycy do pani Kantorowej i opowiedział o naszych stratach, z których najbardziej dotkliwa to utrata krowy żywicielki. Ustalił, że około 20 października cała nasza rodzina przeprowadzi się do Łęczycy do matki pani Kantorowej, czyli do pani Kamińskiej. Tam ojciec miał dostać pracę.
Tymczasem dziedzic po poufnej rozmowie ze mną wysłał mnie z pewną wiadomością do Łęczycy do swojego kolegi z wojska. Adresu nauczyłem się na pamięć. W razie zatrzymania przez Niemców miałem powiedzieć, że idę odwiedzić ciocię Rózię, która mieszka w Łęczycy. Do tego pana trafiłem bez problemu i przekazałem mu wiadomość o planowanym spotkaniu. Do domu też wróciłem bez przygód, bo nikt nie zwracał uwagi na małego chłopca.
Zamieszkaliśmy w Łęczycy u pani Kamińskiej. Nasza gospodyni miała córkę Wandę, która wyszła za mąż za lekarza medycyny Kantorka. Wanda Kantorek mieszkała z dwiema córkami na Ozorkowskim Przedmieściu, gdzie miała ładny domek. Natomiast syn pani Kamińskiej Zygmunt posiadał majątek w Jankowie. Dom, w którym zamieszkaliśmy był drewniany i położony trochę za zabudowaniami, raczej na łąkach. Mieszkała tam już rodzina Klimczaków oraz pani Kazimierczakowa z dwiema dorosłymi córkami. Pani Kazimierczakowa podczas odbijania Łęczycy przez Armię Pomorze i Armię Poznań została ranna w rękę, którą podczas operacji jej amputowano. Natomiast z rodziny Klimczaków Niemcy rozstrzelali ojca i ranili najstarszego syna Józefa w wieku około 20 lat, który w czasie dobijania rannych nie ruszał się udając martwego i dzięki temu uniknął niechybnej śmierci. Po odejściu Niemców został opatrzony przez polską służbę medyczną. Okazało się, że kula przeszła obok serca i tylko dzięki szybkiej pomocy uratowano mu życie. Był on teraz głową rodziny Klimczaków. Była jeszcze jego młodsza siostra Weronika oraz najmłodszy z rodzeństwa Roman, mający około 11 lat.
Zamieszkaliśmy pośród rodzin jeszcze bardziej poszkodowanych przez Niemców aniżeli my sami, bo cóż znaczy strata domu w stosunku do utraty życia najbliższych Mój ojciec podjął pracę u pani Zofii Kantorek, która mieszkała na Ozorkowskim Przedmieściu. Dostaliśmy jakieś łóżka, stół, ławki, krzesła i byliśmy trochę umeblowani. Pierzyny i bieliznę dzięki staraniom mamy mieliśmy własną.
Dłużył się najtrudniejszy okres w życiu naszej rodziny, ale dzięki Opatrzności uszliśmy z życiem z tej pożogi wojennej, z walk o Łęczycę. Najważniejsze, że kto tylko mógł to w miarę swoich możliwości nam pomagał. Najtrudniej było z żywnością, której nie mieliśmy w zapasach, bo przecież te przygotowane wcześniej zostały spalone, jak na przykład mąka i różne kasze. Pani Kamińska w ramach przyszłej zapłaty za pracę i za tę naszą zabitą w działaniach wojennych krowę, dała nam swoją, którą nazwaliśmy Mećką. Teraz mieliśmy już własne mleko, którym dzieliliśmy się z rodzinami Klimczaków i Kazimierczaków. Brakowało jednak innych produktów, niezbędnych do życia, nie mówiąc już, że dla rosnących dzieci brakowało nie było mięsa, brakowało kaszy, grochu i z chlebem też były duże trudności. Codziennym naszym pokarmem była zwykła zalewajka, czyli wodna zupa zaprawiona mąką, do której wrzucano trochę kartofli. Ta zalewajka była na śniadanie, na obiad i na kolację. Poza tym po prostu musieliśmy polować w piekarniach na chleb, na który czekało wielu innych. Jedliśmy ten chleb nawet jak był gorący, a więc wiadomo, że szkodliwy. Gwoli ścisłości muszę jeszcze dodać, że była też gotowana kawa, do której dodawano mleka. Mieliśmy jej sporo jeszcze z Jankowa, kiedy to niemieckie wojska uciekając z Łęczycy zostawiły około 25 kilogramów prawdziwej kawy, a także kawał wędzonego boczku. Początkowo każdy się bał tego ruszyć, nie mówiąc o tym, żeby to konsumować. Ale my dzieciaki potajemnie jedliśmy boczek i potem się do tego przyznaliśmy. Była bura, ale odtąd piliśmy ją całą rodziną, nawet kilka razy dziennie.
Niemcy, panoszący się teraz na naszej ziemi, nie musieli czekać w kolejkach po chleb, oni mieli swoje sklepy i dla nich było wszystko. Mąka, cukier i inne produkty rolne, a nawet artykuły kolonialne, jeszcze z okresu przedwojennego. Tylko trzeba było mieć pieniądze. Początkowo używano jeszcze polskich złotówek, z tym że każdy zbierał srebrny bilon (2 złote i 10 złotych były srebrne). Ale my biedacy nie mieliśmy nawet tych banknotów, nie mówiąc o srebrze!
Taki stan trwał aż do wiosny 1940 roku. Wtedy trochę zaczęło się poprawiać, bo oboje rodzice pracowali i otrzymywali za to wynagrodzenie. Ojciec pracował u pani Kantorkowej, a mama doiła trzy razy dziennie krowy u pani Kamińskiej. Była już własna mąka i własny, pieczony przez mamę chleb. Z mąki i kaszy też można było coś ugotować. W tym okresie doskwierał nam brak nafty. Ludzie jednak dawali sobie radę. Zaczęto w warsztatach wytwarzać karbidówki, czyli oświetlenie karbidowe. W tym urządzeniu zbudowanym na wzór lampy, do obudowy wsypywano karbid, na który kropelkami sączyła się z góry odpowiednio dozowana woda. Wtedy karbid pod wpływem wody wydzielał palny gaz. Ten gaz był doprowadzany do góry metalową rurką zakończoną palnikiem. Kiedy go zapalano powstawał niezwykle jasny płomień. To wszystko było dobre, tylko od tego jasnego płomienia dzieci dostawały zapalenia spojówek. Ale zawsze było to lepsze niż siedzenie po ciemku.
Chyba w połowie października 1939 roku w Łęczycy Niemcy otworzyli szkołę podstawową dla polskich dzieci, do której zaczęliśmy uczęszczać. Teraz to dopiero okazało się, jacy to jesteśmy biedni. Nic nie mieliśmy ani żadnej książki, ani nawet jednego zeszytu. Nie mówiąc już o innych akcesoriach i pomocach. Dzieciaki nasze miały tylko ołówki i kartki papieru, żeby coś tam zanotować. Ja z mojej klasy pamiętam tylko naukę śpiewu, którą prowadził niemiecki nauczyciel. Uczył nas piosenki jak dobrze nam zdobywać góry i młodą piersią wchłaniać wiatr oraz podstaw języka niemieckiego. Innych przedmiotów nie pamiętam.
Po feriach, już w styczniu 1940 roku, zabroniono polskim dzieciom chodzić do szkoły. Jeśli dziecko wychowywało się w rodzinie inteligenckiej, to przeważnie miało domową biblioteczkę, rodzice posiadali pewną wiedzę, albo starsze rodzeństwo mogło uczyć młodszych. Tymczasem w naszej rodzinie nie mieliśmy nawet książeczki do nabożeństwa, bo i ta została spalona. Nie mówiąc już o tym, aby ktoś miał nas uczyć, skoro rodzice ledwie potrafili się podpisać i trochę czytali.
Niemcy namawiali mojego ojca i mamę w Biurze Gestapo w Łęczycy, aby podpisali volkslistę, ale rodzice kategorycznie odmówili. Gestapowiec powiedział wtedy, że ja sam mogę podjąć decyzję w tej sprawie. Ja oczywiście też odmówiłem. Ale też cenę za to zapłaciliśmy wielką. Brak szkoły przez pełne sześć lat dla czwórki dzieci, to była rzecz nie do odrobienia. Przekonaliśmy się o tym po okupacji. Tak było w całym województwie łódzkim, poznańskim i na całym terenie Polski włączonym do Rzeszy. Nasz okręg nazwali Warthegau (czyli okręg Warty). W Protektoracie obowiązywały inne prawa, bo to niby były polskie tereny, na których dzieci chodziły do szkoły powszechnej i nawet było jakieś szkolnictwo średnie, ale jakie to nie wiem. W Rzeszy niemieckiej szkoły dla polskich dzieci nie było. Wiem, że w późniejszym okresie niektórzy chodzili do szkoły zawodowej w Łęczycy, jeśli pracowali u krawca, czy też w innym zawodzie na przykład w warsztatach. My z tego przywileju, pracując w folwarku, nie skorzystaliśmy. Natomiast teraz w 1940 roku, po zamieszkaniu w Łęczycy, od córki pani Łukawieckiej, nauczycielki, pożyczałem różne książki do czytania. Trwało to oczywiście krótko, ale zawsze trochę skorzystałem, szczególnie zimą.
Wiosną przyszły straszliwe roztopy. Tak jakoś w marcu nastała duża odwilż i Bzura zalała nasze mieszkania. Woda początkowo była niska, ale po jednym dniu tak się podniosła, że w mieszkaniu było jej po kolana. Nie mogliśmy tam mieszkać. Pani Kamińska wzięła wszystkie rodziny do pałacyku i tam na rozłożonej słomie spaliśmy na podłodze. Po tygodniu wróciliśmy na swoje śmieci. Dosłownie taki tam był brud i szlam!
Jakiś czas po zajęciu przez Niemców Łęczycy Żydzi dostali polecenie noszenia żółtych gwiazd Dawida. Zbierano ich w grupy do różnych prac w mieście, między innymi do oczyszczania. Idąc do pracy musieli śpiewać: jak był Śmigły Rydz, nie nauczył nas nic, gdy przyszedł Hitler złoty, nauczył nas roboty. Przykro było patrzeć na ludzi wykształconych, inteligencję, lekarzy, nie mówiąc o innych fachowcach, którzy w ten sposób się marnowali.
W maju lub czerwcu 1940 roku stanowisko lekarza powiatowego objął Niemiec sprowadzony z Berlina. Było to takie grube chłopisko. Przydzielili mu pałacyk pani Kamińskiej, z tym że ona na razie też w nim mieszkała. Lekarz ten po pracy lubił chodzić na nasze łąki, które przylegały do parku łęczyckiego. Brał ze sobą dubeltówkę i strzelał do wron i gawronów, które uwiły sobie gniazda na drzewach. Potem kazał mi je zabierać do kuchni, gdzie były przyrządzane jak ptactwo domowe.
Wraz z wiosną 1940 roku trzeba było zacząć spłacać krowę, którą otrzymaliśmy od pani Kamińskiej. Wypadło na mnie, że będę się zajmował jej kilkoma krowami, a przy okazji doglądał naszej Mećki. Łąka była zupełnie blisko, nie była to więc praca zbyt uciążliwa.
W czasie, kiedy u pani Kamińskiej zamieszkał wspomniany wcześniej lekarz, zaczęły się wysiedlenia Polaków, przesiedlenia (i grabieże) Żydów do gorszych mieszkań i tym podobne szykany. W naszym gospodarstwie pojawił się folksdojcz, gestapowiec chodzący w czarnym mundurze, który prawdopodobnie miał obserwować lekarza. Pilnował też jego interesów i do wszystkiego się wtrącał. Widzieliśmy, że pani Kamińska już niedługo nie będzie tutaj właścicielką.
W tamtym czasie bardzo odczułem brak polskich książek. Źródło w osobie córki pani Łukawieckiej jakoś się urwało, a innego nie było. Ze szkolnej biblioteki podobno wiele książek zniszczono. Znajomych z własną biblioteką nie mieliśmy. Stąd przy jakiejś okazji postanowiłem uratować przed Niemcami coś z księgozbioru pani Kamińskiej, trzymanego w piwnicy jej domu. Poczekałem na okazję, kiedy obu Niemców nie było i przez wybite okienko wlazłem do tej piwnicy. Udało mi się wynieść dwie książki. Tylko dwie, ale oprawne w płótno, obie z wielotomowego wydania. Jedna to była historia starożytna, a więc Babilon, Syria, Egipt, historia Grecji i Rzymu, aż do średniowiecza. Natomiast druga to historia Polski też do okresu średniowiecza. Miałem więc sporo do czytania i wiele się dowiedziałem. Brakowało mi tylko dalszej historii Polski i Europy, ale bałem się zdobywać kolejne książki w ten ryzykowny sposób.
Zimowe wieczory 1940 roku upływały nam na opowiadaniu najrozmaitszych baśni i niesamowitych zdarzeń. Chodziło o interesujące spędzenie czasu w gronie tych naszych trzech rodzin. Czytanie było w dzień, ponieważ przy świetle karbidówki oczy bolały. Natomiast wieczorem przy opowiadaniu różnych ciekawostek, światło nam nie przeszkadzało. Bajki każdy jakieś tam pamiętał, szczególnie o diable Borucie, bo przecież Zamek Łęczycki był jego siedzibą. Pilnował on tam swoich skarbów i niejeden śmiałek, któremu marzyły się te jego bogactwa przypłacił to życiem.
Wiosną Niemcy zbierali z okolicznych miejscowości poległych w walkach o Łęczycę polskich żołnierzy, dla których utworzyli kwatery na miejskim cmentarzu. Oczywiście pracowali przy tych grobach Polacy. My ze Stachem oglądaliśmy te kwatery. Zrobione były naprawdę przyzwoicie. Na wielu grobach były jeszcze żołnierskie hełmy. Na każdym umieszczono tabliczkę z nazwiskiem i stopniem wojskowym, chociaż zdarzały się bezimienne. Niemieckich poległych nie było, gdyż wywożono ich do Rzeszy. Pamiętam, jak obok naszej łąki, na łące tumskiej ekshumowano polskich żołnierzy i wydobyto leżące przy nich granaty ręczne. Te granaty jeden z byłych polskich żołnierzy rzucał na te łąki i one się rozrywały. Wielu z nas z bezpiecznej odległości to oglądało. Widziałem takie wybuchy z bliska po raz pierwszy.
Na tych łąkach przy ataku z Topoli Królewskiej na Łęczycę rozegrała się bitwa na bagnety polskich żołnierzy z Niemcami. W samym Tumie została w czasie walk o Łęczycę zniszczona Katedra i chyba jedna wieża kościoła. My dzieciaki oglądaliśmy to kilka razy, gdyż było to blisko, około półtora kilometra od naszego domu. Chodziliśmy tam, bo w pobliżu były tak zwane szwedzkie okopy, gdzie można było na wałach trochę poszaleć. Było tam niezwykle pięknie, szczególnie w maju i czerwcu, kiedy łąki mieniły się różnymi kolorami kwiatów. Nad tymi kwiatami było zawsze mnóstwo owadów, pszczół i różnorodnego ptactwa.
Przed kampanią francuską w czerwcu 1940 roku niemieckie oddziały szkolono w mieście i na okolicznych polach i łąkach. Pamiętam jak pewnego dnia drużyna niemieckich żołnierzy wpadła na podwórko pani Kamińskiej. Latali i kryli się, potem znowu atakowali. Trwało to przez pewien czas. Wreszcie ich szef dowódca otworzył drzwi w oborze i coś tam do nich wrzasnął po niemiecku. Natychmiast cały oddział, około 10 czy 12 żołnierzy wpadł do obory. Natomiast dowódca i jeszcze jakiś inny wrzucili do środka granaty z gazem łzawiącym. To, co się za chwilę działo w środku, przechodziło nasze wyobrażenie: łomot do drzwi, tłuczenie kolbami, wycie, sprawiały niesamowite wrażenie. My dzieciaki nie wiedzieliśmy, co się stało. Staliśmy dosyć blisko na podwórku i ze zdziwieniem obserwowaliśmy te ich ćwiczenia. Dopiero po kilku minutach dowódca otworzył zaryglowane drzwi i ich wypuścił. To był istny obraz nędzy i rozpaczy panów świata. Żołnierze jęczeli i płakali mimo założonych masek na twarzy. Kiedy on rzucił ten granat do środka, nie wszyscy zdążyli szybko założyć swoje maski. A to wystarczyło, żeby się tego świństwa nałykać i żeby to podrażniło oczy. Dopiero kiedy otwarto drzwi przekonaliśmy się jakie to świństwo. Momentalnie zaczęło nas gryźć w oczy.
Wiosna 1940 roku upłynęła nam na nadziei, że jak Niemcy uderzą na Francję, to dostaną w tyłek. Tymczasem w kwietniu 1940 roku Niemcy zdobyli Danię i Norwegię. Natomiast w maju uderzyli na Belgię i Holandię, a potem na Francję, którą pokonali w kilka tygodni. Teraz przekonaliśmy się jak długo i bohatersko Armia Polska broniła kraju, stawiając opór przez cały miesiąc dwom potęgom III Rzeszy i Rosji Sowieckiej. Po opanowaniu kraju Niemcy wszędzie rozlepiali plakaty o polskiej klęsce, na których pokazywali naszego żołnierza z krwawym napisem: Anglio, oto twoje dzieło. Chcieli w ten sposób pognębić nasz naród. Ale to im się nie udawało. Mimo propagandy, prześladowań i wysiedleń ludności polskiej do Protektoratu i wywozu do Rzeszy, czy do obozów koncentracyjnych. Ludzie zawsze się jakoś pocieszali, że słońce wyżej, Sikorski bliżej. Bo wiedzieliśmy, że teraz na czele Armii Polskiej jest gen. Sikorski. Mimo nakazu zdania odbiorników radiowych niektórzy pozostawili je sobie i słuchali audycji w ukryciu. Polskiej prasy nie było, a niemiecka aż się zachłystywała od triumfalnych zwycięstw. Ci, co ją kupowali musieli ją odpowiednio czytać i interpretować. A nie każdy przecież znał język niemiecki. Poza tym szkoda było pieniędzy na te szmatławce.
Chyba latem 1940 roku kreisarct z Berlina wysiedlił prawowitą właścicielkę, panią Kamińską z jej pałacyku i pozostał w nim tylko z folksdojczem. Pani Kamińska poszła do swojej córki pani Wandy Kantorek na Ozorkowskie Przedmieście. My natomiast zostaliśmy na razie bez zmiany. Ja już nie pracowałem, bo późną jesienią nie było dla mnie zajęcia. Pani Kantorek miała dobry kontakt z kolegą swego męża, dr Rossym, który był Włochem z pochodzenia a lekarzem weterynarii z wykształcenia. Był też wcześniej w kawalerii i to zamiłowanie do koni mu zostało. Mąż pani Kantorek prawdopodobnie chorował na płuca. Tak się kiedyś złożyło, że musiałem z nim pojechać jako powożący koniem z bryczką do Wartkowic, gdyż Niemcy zatrudnili tego lekarza, żeby leczył konie w majątkach i u poszczególnych gospodarzy. Dr Rossy i jeszcze jakiś jego kolega kawalerzysta po całodziennej pracy wracali do domu do Łęczycy, a ja powoziłem tym konikiem. Po drodze we wsi Zduny zatrzymaliśmy się u jego znajomych i tam dopiero ci panowie dali sobie w gaz. Trwało to prawie do północy i już dobrze pijanych dowiozłem do domu, gdzie już na mnie czekali. Już więcej mi nie pozwolono na takie eskapady.
W zimie 1940/41 roku nasz Niemiec z Berlina postanowił zabrać nam krowę podarowaną przez panią Kamińską, twierdząc, że należy ona do jego stada, które wcześniej zagarnął. Ojciec nie mógł się na to zgodzić, gdyż rodzina zostałaby bez mleka. Wtedy lekarz rozwiązał sprawę w ten sposób, że po prostu wyrzucił nas na bruk, nie zważając na styczniowe mrozy. Krowę oczywiście zatrzymał dla siebie! Zabraliśmy nasze bety, pościel i trochę innych gratów w tobołki, włożyliśmy to na wózek i wyszliśmy całą rodziną na ulicę. W czasie pakowania tobołków pilnujący nas folksdojcz gestapowiec dorwał te moje dwie książki od pani Kamińskiej. Natychmiast je zabrał i jeszcze mi groził, że może mnie posadzić za kradzież. Ja się wybroniłem mówiąc, że były pożyczone od właścicielki. Liczyłem, że nie uda mu się sprawdzić. Oczywiście on tego nie sprawdzał, a więc udało się!
Teraz był kłopot, gdzie mamy mieszkać. Na szczęście siostra mamy Waleria Witczak wzięła nas do swojego mieszkania na Ozorkowskim Przedmieściu. Przygarnęła nas chociaż mieszkali w jednej izbie. Zaczęły się bardzo ciężkie czasy. Brak mleka dla dzieciaków, brak ziemniaków, kaszy i innych produktów, bardzo dawał się we znaki. Dostawaliśmy od ciotki Walerii to, co oni sami mieli. Nie dali nam umrzeć z głodu! A spaliśmy znowu na podłodze wyłożonej słomą. Już po raz trzeci tej wojny, byliśmy więc przyzwyczajeni do tych warunków. Ojciec dostał czasową pracę w magistracie przy odśnieżaniu ulic. Natomiast my dzieciaki mieliśmy swobodę. Mrozy w styczniu 1941 roku były srogie, zawieje śnieżne też się zdarzały. Przeważnie siedzieliśmy w domu lub też chodziło się po mieście. Pamiętam jak wybrałem się do Sierpowa, żeby odwiedzić Janka Bartosiewicza z Ozorkowa, który tam pracował. Razem z nami poszła jakaś harcerka, chyba 16-letnia. Ta dziewczyna miała charakter. Dużo nam po drodze opowiadała o naszym kraju i pocieszała nas, że jeszcze zwyciężymy. Taka była przedwojenna młodzież, wychowywana w duchu patriotycznym.
Często w wolnym czasie przyglądałem się żołnierzom Wehrmachtu, którzy stacjonowali
w łęczyckich koszarach. Codziennie ich oddziały wychodziły na strzelnicę oraz na okoliczne pola, gdzie ich szkolono. Trzeba stwierdzić, że to szkolenie było bardzo surowe. Oficerowie i gefraitrzy gonili ich niemiłosiernie po tych polach. Mimo mrozu i śniegu musieli biegać, kryć się w pełnym oporządzeniu, z tymi ich maskami przytroczonymi do pasa. Pozorując atak strzelali ślepakami. Natomiast my dzieciaki biegaliśmy równolegle z nimi, przyglądając się i zbierając wyrzucone łuski po ślepakach. Taki atak trwał kilka godzin i był przeprowadzony nieraz na głębokość kilku kilometrów. Po zajęciach omawiali ćwiczenia i dopiero potem wracali na obiad do koszar. Tak to przygotowywali się do przyszłych walk we Francji, czy też w innych krajach. Po drodze wracając śpiewali swoją widocznie ulubioną:
heili, heilu, heila, która to piosenka bardzo mnie denerwowała.
Tak powoli mijał czas. Zima mijała, zaczęły się roztopy i wiosenne szarugi. Gdzieś tak w połowie marca 1941 roku pani Zofia Kantorek powiadomiła ojca, że załatwia nam pracę na folwarku w Witoni u kreisleitera (czyli starosty niemieckiego). Załatwiono transport konny, czyli wóz zaprzężony w dwa dorodne konie. Zapakowaliśmy resztki naszego dobytku na wóz. Po pożarze i tym drugim wysiedleniu nasze rzeczy mieściły się na ręcznym wózku.
Jechałem na wozie rozglądając się ciekawie po okolicy. Byłem wtedy przeziębiony i ogólnie nie czułem się zbyt dobrze. Po przyjeździe wyładowanie naszych rzeczy trwało bardzo krótko. Byliśmy obiektem zainteresowania mieszkańców czworaków, w których mieliśmy zamieszkać. Przydzielono nam zwykłą, folwarczną izbę, która miała podłogę z gliny. W rogu, zaraz przy wejściu, po prawej stronie była usytuowana kuchnia z blatem żeliwnym na fajerki. Mieszkanie miało około 20 metrów kwadratowych, a nasza rodzina liczyła już dziewięć osób. Teraz każdemu trzeba było zapewnić jakieś spanie oraz trochę miejsca na wypoczynek, szczególnie wieczorem. Już nie pamiętam skąd się wzięły jakieś łóżka, stół i krzesła. Napełnialiśmy sienniki słomą, którą co pewien czas trzeba było zmieniać.
W każdym łóżku spało nas dwoje, każdy głową w przeciwną stronę, bo tak było jakby więcej miejsca. Po urządzeniu się w nowym miejscu, w dworskich czworakach, ojciec rozpoczął pracę w folwarku jako fornal. Przydzielono mu parę koni, które służyły do pracy w polu, a jednocześnie do powożenia powozem samego kreisleitera. Kreisleiter (jako starosta niemiecki) musiał urzędować w Łęczycy, wobec czego ojciec codziennie odwoził go na stację w Witoni, skąd pociągiem dojeżdżał do pracy. Po południu znowu wracał i trzeba było go ze stacji odebrać. Dyspozycje odnośnie pracy w polu, czy też, co innego zrobić na folwarku kreisleiter przekazywał panu Leszczyńskiemu. Pan Leszczyński mieszkał też w czworakach, chociaż wcześniej miał mieszkanie w pałacyku, bowiem jego córka wyszła za mąż za pana Żuchowicza, który był posiadaczem tego mająteczku. Po wysiedleniu z poznańskiego pan Leszczyński przyjechał z żoną do Witoni do swojej córki. Kiedy Żuchowicz przymusowo opuścił Witonię, Leszczyński został ekonomem u kreisleitera i przeniósł się do czworaków. Oczywiście było to lepsze aniżeli przymusowy wyjazd do Protektoratu. Tutaj przynajmniej miał mieszkanie i lekką pracę. Pamiętam go jako typowego polskiego szlachcica, z wąsami, potężnej postury i rubasznego. Widać było, że w młodości musiał być niezwykle silnym człowiekiem.
Zaraz po osiedleniu się w Witoni, czyli już w marcu 1941 roku zacząłem pracować. Wynikało to z rozporządzenia niemieckich władz, na podstawie którego Polacy od czternastego roku życia musieli podjąć pracę. Poza tym zmuszały nas do tego trudne warunki ekonomiczne. Jeden ojciec nie mógł na nas zarobić, a jeść musieli wszyscy. Mama miała bardzo dużo roboty z małymi dziećmi, z prowadzeniem domu i przygotowaniem posiłków, opraniem i opieką nad rocznym Tadziem. Poza tym jeszcze rano i wieczorem chodziła na zarobek do folwarku, gdzie z sąsiadką Walczakową doiły krowy. Dawało to pewien zarobek, a dodatkowo mieliśmy z tego udoju trochę mleka.
Moim zadaniem było pomaganie starszemu Durysowi, ojcu Antosia Durysa, w doglądaniu około trzydziestu krów. Dla niego jednego było to zbyt ciężkie. Kiedy pierwszego dnia zobaczyłem to stado wypuszczone do wodopoju, to aż mnie zatkało. Potem codziennie rano, jeszcze przed udojem, miałem obowiązek poprawić ściółkę pod krowami i dać nową. Po całej nocy te mlekodajne krowy nabrudziły, delikatnie mówiąc, tak, że dojarki nie mogły wejść, by się nie pobrudzić. Przecież tam musiała być pewna czystość przy każdym udoju. Dojarki myły wymiona każdej krowie, a pilnowała tego pani Alma, folksdojczka. W sumie dosyć nawet sympatyczna dziewoja, nie narzekałem na nią.
Następnie po udoju byłem zobowiązany do odnoszenia mleka w 20-litrowych lub w 30-litrowych kanach do piwnicy, żeby się schłodziło. Taki całodzienny udój był zabierany następnego dnia i odwożony do mleczarni w Topoli Królewskiej. Dzisiaj mogę się przyznać, że wystawiając rano to mleko, często łyżeczką zbierałem żółtą śmietanę z wierzchu i dopiero to mleko w kanach wystawiałem na zewnątrz. Zbierając tę śmietanę przed wystawieniem z piwnicy nieraz solidnie sobie podjadłem. Nikt nie mógł sprawdzić ile jej zjadłem, bo mleko poruszone w kanie nie było możliwe do skontrolowania. Przenoszenie kan wymagało ogromnego wysiłku. Było to przecież 30 litrów mleka, a do tego pojemnik ważący minimum 10 kilogramów razem 40 kilogramów. To wszystko zarzucałem sobie na ramię i przenosiłem z obory do piwnicy, a rano z piwnicy na podwórze, skąd je zabierano do mleczarni.
Trzeba było mieć trochę siły, żeby temu podołać, więc nie miałem żadnych skrupułów żeby się dożywiać.
Jeszcze przed udojem należało dać krowom karmę, na którą składały się kiszone jesienią liście z buraków cukrowych lub z buraków pastewnych. Dostawały też słomę owsianą lub trochę siana. Przed samym południem trzeba było przygotować się do pojenia krów. Polegało to na tym, że nabierałem wodę ze studni, która była na środku dużego dziedzińca, po czym wlewałem ją do długiego koryta aż do pełna. Trwało to gdzieś około pół godziny. Była to niezła zaprawa fizyczna. Kiedy wszystko było przygotowane następowało spuszczanie krów z łańcuchów, którymi były przymocowane do żłobów. One dostojnie wychodziły z obory na podwórze i tam nieomylnym instynktem wiedzione szły do wodopoju, czyli do koryta z wodą. Ta zabawa trwała dobre pół godziny, czyli do czasu aż się wszystkie napiły. Czasami wody było za mało i musiałem jeszcze dolewać. Następnie musiałem zapędzić krowy do obory i ustawić we właściwych miejscach, w których normalnie stały. Nie było to łatwe. Ile się człowiek namęczył, żeby zwierzęciu wytłumaczyć, gdzie ma przyjść i czekać na uwiązanie do żłobu! Do tego stada doliczyć trzeba jeszcze krowy pana Leszczyńskiego i Walczaka. Wkrótce też doszła do nich nasza Mećka, którą kreisleiter odebrał na naszą prośbę temu gestapowcowi i kreisarctowi. Ojciec specjalnie poszedł do Łęczycy i wrócił z tarczą, czyli z naszą krową. Możemy sobie wyobrazić wściekłość gestapowca, kiedy ją oddawał! Jest to jedyny przykład, który znam, kiedy to jeden Niemiec odebrał własność Polaka drugiemu Niemcowi i oddał prawowitemu właścicielowi. Sprawiedliwości stało się zadość! Mieliśmy wreszcie własne mleko, twaróg i masło własnej produkcji.
Po napojeniu krów należało przygotować dla stada pożywienie, na które składało się sporo ciętej słomy owsianej, tzw. sieczki, do której dodawaliśmy specjalnie siekane buraki pastewne, potem to mieszaliśmy i porcjami, przed udojem dawaliśmy całemu stadu. Odpowiednio najedzone krowy dawały dużo mleka, które schłodzone i następnie odwożone do mleczarni dawało pewien dochód w folwarku.
Przed południem jeszcze trzeba było, chociaż częściowo, każdą krowę oczyścić zgrzebłem i szczotką, ale my to czyniliśmy sporadycznie, gdyż ja osobiście tego nienawidziłem. Do tego rodzaju pracy ze starszym Durysem robiliśmy sobie odpowiednie zapaski, czyli fartuchy z worków drelichowych, w których pracowaliśmy. W ten sposób oszczędzaliśmy nasze ubrania, gdyż nowe trudno było zdobyć. A poza tym było w nich ciepło, a to też się liczyło.
Tak to trwało przez wiele miesięcy aż do czasu, gdy majątek przejął nowy, przydzielony przez władze niemieckie właściciel, ściągnięty z Wołynia lub Podola po ataku Niemiec na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku Nazywał się Henryk Bachmann, przyjechał z żoną Heleną i synem Ryszardem. Podobno był rządcą w jakimś majątku na polskich Kresach. Tutaj dostał własny majątek, oczywiście z łaski Hitlera. Nastały nowe porządki. Najbardziej polubiłem małego Ryszarda, który został zapisany do szkoły w Kutnie. Trzeba było go odwozić na stację kolejową, a po południu z powrotem przywozić. Początkowo robił to mój ojciec, ale po jakimś czasie przejął ten obowiązek Michał Czarnecki, który bardzo o to zabiegał. Było to chyba wtedy, kiedy ojciec chorował i on jeździł w zastępstwie. I tak już zostało na dłużej. Zresztą ojcu specjalnie na tym nie zależało.
W ramach repatriacji z nowych terenów przyłączonych do III Rzeszy przyjechał na polskie gospodarstwo z Estonii niejaki Otto Hehel z rodziną. Okazało się, że do pracy u niego w gospodarstwie dostał się Romek Klimczak z Łęczycy, zatrudniony wcześniej u pani Kamińskiej. Mieliśmy więc ze Stachem kolegę z Łęczycy, do którego mogliśmy w wolnych chwilach wpadać. Szczególnie, że Otto Hehel, ze względu na znajomość języka rosyjskiego i na pewno estońskiego, został powołany do Wehrmachtu. Jakoś tak po roku przyszła wiadomość, że zginął rozbrajając rosyjską minę. Romek był więc prawie samodzielny, nie licząc wdowy po Hehlu, która tam rządziła. Ale była to dobra kobieta i nie miał u niej krzywdy. Z tego okresu pozostało mi jedyne zdjęcie z lat okupacyjnych, jak trzymamy z Romkiem małego źrebaka na ich podwórku.
W mojej pracy starszy Durys chętnie służył mi radą i pomocą. Był to człowiek bardzo doświadczony i niezwykle spokojny. Dużo się od niego nauczyłem. Ale był już stary i schorowany. Gdzieś tak w 1942 roku przestał pracować i po dłuższej chorobie zmarł. W styczniu tego roku Henryk Bachmann przyjął do pomocy przy krowach nowego pracownika. Był to Antoś, który odtąd razem ze mną zajmował się oporządzaniem stada. Miałem pewną wygodę, bo byłem starszym pracownikiem mimo mojego młodego wieku (15 lat). On natomiast był starszy wiekiem, bo miał około 30 lat, ale nie był zbyt rozgarnięty. Tak jakoś w tym czasie pan Bachmann nabył pięknego buhaja, który dostał oddzielne pomieszczenie, taką dużą klatkę. Było to potężne byczysko, ważące jakieś 600 lub 700 kilogramów. Do pokrywania krów byczka wyprowadzał Antoś, ze względu na to, że był z tym obyty, a ja się do takiej obsługi nie kwapiłem. Byk był wiązany grubym łańcuchem do koryta, a przy wyprowadzaniu, jak tylko zobaczył krowę, to strasznie szalał. Można go było utrzymać tylko dzięki temu, że miał założone w nosie kółko. Do tego kółka przypinany był długi drążek, przy pomocy którego doprowadzano zwierzę do wybranki. Razem z kolegami często drażniłem tego byczka. Dochodziło do tego, że na nasz widok już dostawał furii i nawet nieraz pogonił Antosia, którego nie lubiłem. Miałem satysfakcję, jak mu ten byk przyłożył, oczywiście niezbyt groźnie. Miało to jednak i swoje złe strony, bo jak Antoś był chory, to ja musiałem go obsługiwać, czyli dawać jeść i dopuszczać do okolicznych i naszych krów.
Chyba od kwietnia 1942 roku Stachu przejął pałeczkę ode mnie. Ja przeszedłem do pracy w charakterze robotnika rolnego, dzięki czemu mogłem więcej zarobić. Okazało się jednak, że nowe zajęcie było dużo trudniejsze. Zaczęło się od prac wiosennych, do których należało sypanie sztucznych nawozów na oziminy i przygotowanie pól pod wszelkiego rodzaju warzywa, których sadzonki były przygotowywane w inspektach. Najgorsze z tego było sypanie i sianie sztucznych nawozów. Przywiezione ze stacji kolejowej w workach, mieszaliśmy w odpowiednich proporcjach w stodole na klepisku. Potem ładowaliśmy mieszankę na wóz i wieźliśmy na pole, gdzie każdy z robotników brał odpowiednią porcję i sypał ręcznie na oziminy odpowiednio dozując, żeby nie było za dużo i nie za mało. Po takiej robocie byliśmy bardzo brudni, bo nawóz strasznie pylił, ale najgorsze w tym było to, że wżerał nam się w skórę. Niewiele pomagały okulary, ochrona twarzy i reszty ciała. Nigdy nie udało się zabezpieczyć przed wżeraniem się tych nawozów w oczy i skórę. Dochodziło jeszcze sypanie wapna pylistego, które również jest szkodliwe. Tak to trwało co najmniej przez tydzień, aż wszystkie pola obsialiśmy. Ta praca była wykonywana przez trzech a czasami przez czterech robotników. Byli ze mną Janek Kowalski, Tadzio Karpiak oraz Matusiak, starszy już robotnik, (były żołnierz carski).
Z moimi towarzyszami niedoli pracowałem przez wiele miesięcy przy wykonywaniu różnorodnych zajęć. Byłem najmłodszy w tej grupie, ale musiałem robić to samo co inni. Nikt za nikogo pracy nie wykonał. A oprócz wcześniej wspomnianej było jeszcze wywożenie nawozu z obory. Przez kilka miesięcy stado krów tak ubiło ściółkę, na której stało, że trudno to było ruszyć. A trzeba wiedzieć, że wywożenie nawozu z obory odbywało się minimum dwa razy w roku. Wspominam o tym gnojnym zajęciu, bo to była najcięższa praca, szczególnie wyczerpująca dla młodego organizmu. Do tego jeszcze niedożywionego. Samo rozrzucanie obornika na polu nie było już takie ciężkie. Odbywało się to bowiem na powietrzu, nikt nie poganiał, jeśli aura sprzyjała, to można było wytrzymać.
Po orce i bronowaniu tego kawałka roli, przeważnie trzeba było zbierać kamienie, bo wiele ich się wykopywało. Dziewczyny zbierały je do koszy, a my wynosiliśmy na duże pryzmy, skąd potem wywożono je na szosę lub używano do innych celów, na przykład przy jakiejś budowie. Była to też bardzo ciężka praca, tak przy wynoszeniu, jak i potem przy ładowaniu na wozy specjalnymi gablami. Te prace były prowadzone aż do żniw. W międzyczasie było sadzenie ziemniaków, sadzenie rozsady kapusty, kalafiorów czy też sianie marchwi i buraków, tak cukrowych jak i pastewnych. Do tych prac było przeznaczonych nas czterech robotników, czterech fornali oraz kilkanaście dziewcząt i kobiet. Wszyscy oprócz fornali byli zatrudnieni na dniówkę, czyli płatni byli w zależności od ilości przepracowanych dni. Moja dniówka wynosiła od 80 fenigów i rosła z każdym rokiem. W 1944 roku zarabiałem 1 markę 80 fenigów, za co mogłem kupić marmoladę z buraków i melasę na kartki oraz inne produkty potrzebne do życia.
Muszę jeszcze wspomnieć o pracach wczesną wiosną przy inspektach, do których wynajęto ogrodnika. Jego nazwiska już nie pamiętam. Był on odpowiedzialny za terminowe przygotowanie inspektów i wsianie tam nasion, które następnie były pikowane i rozsadzane po innych inspektach.
Do prac wiosennych należało również sadzenie ziemniaków. Jest to przecież podstawowy produkt żywnościowy w naszym rejonie, oczywiście poza chlebem i kaszą. Do tych prac była najmowana cała plejada kobiet. Były to córki stelmacha oraz naszych fornali. Poza tym była gromada dziewczyn z okolicznych wiosek. Rodziny ich zostały wysiedlone z ich własnych gospodarstw, część z nich wysiedlono do Generalnego Gubernatorstwa, natomiast część była przeznaczona do pracy na miejscu, czyli na terenach przyłączonych do Rzeszy.
Jedyną rozrywką były chóralne śpiewy i pogaduszki. Poza tym dobieraliśmy się w parach obok siebie i można było nieraz gawędzić o niebieskich migdałach. Celowała w tym niejaka pani Leśniewska, z którą lubiłem pracować. Poza nią były też inne dziewczyny, które chętnie polowały na chłopaków. Bo na dwadzieścia dziewczyn było nas tylko trzech. Nie liczę oczywiście żonatych. Mimo braku odpowiedniego odżywiania, to nawet to skromne, jakie zdołaliśmy wypracować wraz z ojcem i mamą jakoś starczało na naszą rodzinę, która w 1944 roku powiększyła się do dziesięciu osób, bo urodziła się Kazimiera Teresa.
W 1942 roku siostra ojca, Walentyna, przywiozła do nas na pewien czas swoją córeczkę Halinkę. Powodem była sprawa sądowa, gdyż Wala została skazana przez Niemców na więzienie. Po odsiedzeniu wyroku zabrała Halinkę do Łodzi. Dziecko miało u nas dobrze, bo nasza rodzina była przyzwyczajona do małych dzieci i czuły się u nas jak u siebie w domu. Mała Halinka nie sprawiała kłopotu. Jedynie mama miała nieco więcej pracy.
Trzeba wspomnieć o higienie w naszej rodzinie w tych ciężkich okupacyjnych czasach. Jeśli ktoś myśli, że to proste, to jest w wielkim błędzie! Po pierwsze Niemcy nie dawali nam odpowiedniej ilości mydła. Były przydziały mydła szarego na osoby pracujące, ale za mało. Niełatwo było w naszej rodzinie każdego oprać, dać jaką taką czystą bieliznę do chodzenia, czystą bieliznę do spania. Trzeba więc było tę bieliznę gotować, co dopiero dawało pewność, że nie nabawimy się wszawicy. To było zadanie mamy, prawie ponad jej siły, ale któremu sprostała, a ja się do dzisiaj dziwię, w jaki sposób. Poza tym trzeba było przygotować codziennie śniadanie, coś na obiad, potem jeszcze podwieczorek, który dzieci przynosiły nam na pole (latem) i oczywiście zapewnić kolację. Pieczenie chleba własnoręcznie, tzn. przygotowanie, to pół biedy, ale skąd brać produkty, bo z mąką były przecież trudności. Do mąki dodawaliśmy moczone ziarno, które przepuszczaliśmy przez maszynkę do mięsa. To dodawano do normalnie przygotowanego zaczynu, a potem robiono bochenki i do pieca. Nie wolno było mieć żaren, czyli kamieni do mielenia ziarna. Mąka była tylko z przydziału i z własnego zboża zmielonego w młynie. Skąd w takich ciężkich warunkach zawsze na święta mieliśmy placek z pszennej mąki, tego nie wiem do dzisiaj.
Od 1943 roku hodowaliśmy nielegalnie w naszym chlewiku świniaczka, którego utuczyliśmy do 150 kilogramów. Wiosną 1943 roku trzeba było przygotować go do uboju, bo strach było trzymać, żeby Niemcy nie zabrali. Ojciec dogadał się z panem Bachmannem, który załatwił zezwolenie na ubój, a za to daliśmy mu połowę kabana. Wypadło to akurat przed Wielkanocą w 1944 roku. Oj, były to znamienite święta! Pożywili się też nasi sąsiedzi, bo mama każdemu dała a to słoninki, a to różnych podrobów.
Z opałem w czasie okupacji było bardzo ciężko. Niemcy niektórym pracownikom sprzedawali brykiety (miał węglowy zlepiony), ale to się źle paliło. Lepiej było, kiedy dodało się je do drewna lub torfu. Dlatego też cięliśmy zimą stare drzewa na odpowiednie kloce, a po wysuszeniu łupałem je w drewutni na opał dla dworu pana Bachmanna. My robotnicy mogliśmy korzystać z resztek tego drzewa, tzn. kopaliśmy pnie ściętych drzew. Te pieńki były bardzo trudne do wydobycia, trzeba było się strasznie przy tym napracować. Nieraz musieliśmy wydobywać je przy pomocy koni. Dzięki tym pracom mięśnie rąk mieliśmy nieźle wyrobione, ale też i wiele lat później odczuwało się różne bóle.
W 1941 roku zima była tak sroga, że nasi miejscowi Niemcy chodzili po polskich domach i siłą zabierali pierzyny i ciepłą odzież. Z naszego skromnego dobytku zabrali ojcu jego żółty kożuch, jedyny jaki nam się zachował z okresu przedwojennego. Pierzyny zostawili widząc gromadę dzieciaków w domu. Wysyłano te zagrabione rzeczy na front wschodni, żeby przyodziać panów świata. Widząc fiasko frontalnego ataku na Moskwę, Hitler zdecydował się uderzyć na południu w kierunku ówczesnego Stalingradu. Fragmenty komunikatów i wiadomości przedostawały się nawet do nas robotników folwarcznych. Było to już zimą 1941 roku i na przełomie 1942 roku. Natomiast obrona Stalingradu była niezwykle rozpaczliwa i gdzieś tak w lutym 1942 roku zapanowała w całej Rzeszy żałoba, bo kocioł stalingradzki został zlikwidowany i feldmarszałek Paulus poddał swoją armię ku wściekłości Hitlera. Świadczyły o tym flagi ze swastyką opuszczone do połowy masztów z żałobnym kirem. Niemcy stracili trochę ze swojej buty, bo przekonali się, że nie zawsze muszą zwyciężać.
W czasie tych mrozów my robotnicy folwarczni robiliśmy maty ze słomy oraz kręciliśmy powrósła, przygotowując je na żniwa do wiązania żyta i owsa. Maty były używane do przykrywania inspektów w okresie wczesnej wiosny, gdzie hodowano rozsadę kapusty czy też pomidorów. Przy tym zajęciu pracowało nas trzech ja, Tadzio Karpiak i Janek Kowalski. Ja jeszcze miałem w obowiązku rąbanie drzewa dla dworskiej kuchni.
Zawsze wiosną miałem w zakresie obowiązków przykrywanie inspektów matami na noc, a na dzień ich odkrywanie. Trzeba było jeszcze odpowiednio podnosić okna inspektowe, żeby dozować powietrze tym roślinkom. Służyły do tego odpowiednie zębate podnośniki. Po zasadzeniu w polu były one już zahartowane i mogły normalnie rosnąć. Kiedy już były wyrośnięte, trzeba było je okopywać i pielić. Robiliśmy to całą gromadą dziewczęta i my trzej młodzieńcy. Też paskudna praca, bo cały czas człowiek pracował schylony.
Chyba latem 1943 roku trafiła mi się na półtora miesiąca doskonała praca, gdyż zostałem polowym. W związku z tym musiałem dużo wcześniej wstawać i iść na pole żeby pilnować przed kradzieżą kalafiorów, marchwi czy kapusty lipcowej. Pilnowałem tego dobra podczas przerwy obiadowej i do późnego wieczora. Chodziłem sobie i tylko uważałem, żeby nic nie zginęło. Dobre to było zajęcie, ponieważ trochę wypocząłem od ciężkiej pracy. Były to moje jedyne wakacje podczas okupacji! Natomiast baby nie mogły patrzeć z zazdrości, że nic nie robię! Dlatego też knuły intrygi i po pewnym czasie musiałem wrócić do normalnej roboty. Ale co odpocząłem, to było moje!
Już od 1943 roku w całej Rzeszy nasiliły się bombardowania miast i obiektów wojskowych. Niemcy zaczęli wywozić małe dzieci do mniejszych miejscowości i na wieś. Do Bachmanna przyjechało dwoje maluchów około dziewięcioletni chłopiec i siedmioletnia dziewczynka. Rysio, synek Bachmanna, chodził z nimi na folwark, kiedy tylko wrócił ze szkoły z Kutna. Często wpadał do mnie, bo jakoś mnie polubił, no i wtedy zaczynały się zabawy. Najczęściej pokazywałem im różne miejsca na folwarku oborę z krowami, konie w stajni, buhaja, który łypał strasznym wzrokiem na nich i nerwowo grzebał nogą. Wymyśliłem w stodole skoki z belki na słomę. Było to dosyć wysoko, ale dla mnie nie było żadnego problemu. Dla Rysia, który miał jakieś 12 lat, też nie było trudne. Myślałem, że oni się ode mnie odczepią, ale gdzie tam! Pierwszy skoczył ten mały i bardzo mu się to spodobało. Za nim skoczyła dziewczynka i tylko krzyczała: noch ein mal, czyli jeszcze raz. Zabawa była na całego. Potem tylko mnie łapali, żeby te skoki uprawiać. Ale starałem się, żeby nie za często, obawiałem się bowiem jakiegoś wypadku oraz pana Bachmanna.
Zimą 1944 roku pan Bachmann zdecydował, żeby bagrować jeden z dwóch stawów, które należały do folwarku. Staw był bardzo płytki, więc skorupa lodowa była cienka. Przebicie jej nie stwarzało dla nas żadnej trudności. Przy tej pracy byliśmy zatrudnieni ja, Tadzio Karpiak, Janek Kowalski i Józio Sochacki. Z tym Józiem mieliśmy nieraz spory ubaw, bo był to chłopak dosyć ograniczony, chyba tylko po pierwszej klasie szkoły powszechnej, stąd niewiele wiedział o świecie. Pracował w naszym folwarku wraz ze swoją matką, a mieszkali za wsią Witonia koło torów. Jego ulubionym tematem był brat Szczepan, który wedlug niego wszystko potrafił. Często nazywaliśmy go żartobliwie: mój brat Szczepan.
Latem często korzystaliśmy z kąpieli w tym drugim stawie, przez który płynął strumyk. Nie był on duży, ale wiosną mocno przybierał i rozlewał się na okoliczne łąki. Poza tym latem często pławiliśmy tutaj konie, bo był dosyć głęboki i do tego doskonale się nadawał. Były w nim też ryby, ale jakoś nigdy nie udało nam się żadnej złowić. Po prostu żaden z nas tego nie umiał.
Muszę jeszcze wspomnieć o jednym z robotników. Był to brat dwóch siostrzyczek Wróblewskich. Miał na imię Władek i był od nas starszy o jakieś cztery lata. W związku z tym uważał się za dużo mądrzejszego. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie ten jego przemądrzały ton i wyniosłość z jaką nas pouczał. Ale mnie to osobiście nie przeszkadzało, gdyż lubiłem jego młodszą siostrę, która zawsze stawała po mojej stronie. Ona też mnie lubiła i często ze sobą przebywaliśmy. Ale to już inna historia.
Za czasów rządów kreisleitera w folwarku przez pewien okres pracował jako kuczer niejaki Królak.Pochodził z Jankowa Górnego skąd całą ich rodzinę Niemcy wysiedlili. Z jego bratem Leszkiem chodziłem przed wojną do tej samej szkoły powszechnej w Jankowie. Stąd znałem Janka. Był to przystojniak i nasze babki oglądały się za nim. Natomiast on upatrzył sobie Helenkę Czarnecką, córkę stelmacha. Ta się w nim całkowicie zadurzyła. Ten stelmach mieszkał w oddzielnym domku obok naszych koszarowych czworaków. Był tam też warsztat stolarski, gdzie pan Czarnecki wykonywał różne roboty stolarskie i kołodziejskie. Wszystkie obudowy inspektów w naszym folwarku były robione w tym warsztacie. Poza tym wykonywał różne doraźne prace dla innych Niemców. W drugiej połowie tego domku mieszkała jego rodzina. Mieli dużo więcej miejsca do mieszkania aniżeli inni pracownicy folwarku. Ich szczęście. U tego stelmacha pana Czarneckiego była jeszcze jedna młodsza dziewczyna, która miała tak jakoś 12 lat, chyba o imieniu Wanda. Ale na podrywkę była jeszcze trochę za młoda.
Zima w końcu 1943 roku znowu była mroźna. Boże Narodzenie obchodziliśmy tak jak nas było na to stać w czasie tej okupacji. Wigilii dokładnie nie pamiętam. Zapewne choinki nie było, bo niby skąd. Lasów w pobliżu Witoni nie było, to i drzewka nie. Natomiast nie było też głodu. Zawsze na stole były ziemniaki, do nich kapusta. Nie wiem skąd, ale i czasami było mięso z kury, oczywiście własnego chowu. Jajka i biały ser na śniadanie czy kolację z ciemnym chlebem, często barszcz. W święta bywały nawet placki z białej mąki rarytas w tamtych czasach.
Tak się zaczął rok 1944. Niemcy dostawali lanie na froncie wschodnim. Ruszyła ofensywa i wyzwalano coraz to nowe tereny Ukrainy, Białorusi i nasze polskie ziemie. Tutaj na prastarych ziemiach polskich powstał konflikt, gdyż Armia Krajowa, prawowita Armia Polska, która biła Niemców była rozbrajana przez oddziały NKWD. Przykładem Podole i Wołyń oraz Wileńszczyzna, gdzie rozbrajano polskie oddziały AK i wywożono na Sybir lub wcielano (oczywiście niektórych ) do Armii gen. Berlinga. W naszym folwarku wiedzieliśmy tylko o fragmentach operacji wojskowych. Nie mieliśmy gazet, nawet tych gadzinowych, czyli wydawanych przez Niemców. Ja czasami dorwałem jakąś niemiecką gazetę, szczególnie Volkische Beobachter, to tam piąte przez dziesiąte coś przeczytałem. Potem to korygowałem z mapą Europy i chociaż fragmenty poznawałem. Mało, ale zawsze się człowiek zorientował. Mogłem też to przekazać naszym robotnikom.
Zimowe mrozy nam robotnikom bardzo dokuczały. Przez całą okupację nie kupiliśmy sobie żadnych ciepłych ubrań. Łataliśmy stare kurtki i robiliśmy własnoręcznie buty drewniaki. Mnie czas mijał na rąbaniu drzewa w drewutni, żeby panu dziedzicowi było ciepło! Zawsze człowiek trochę zarobił, w każdym bądź razie krzywdy nie było. Gdy tylko wiosną 1944 roku trochę słoneczko poszło wyżej i zrobiło się cieplej, zaczęły się normalne prace przy inspektach. Miałem więc znowu zajęcie przy podlewaniu i tym podobnych pracach związanych z przygotowaniem rozsady do pikowania i potem do sadzenia w polu. Tam już dorastały do swoich właściwych rozmiarów i były zbierane przez pracowników folwarcznych, czyli przeważnie przez kobiety. Część była dla rodzin pracowników, natomiast całe tony odstawiana na wywóz do zgłodniałej Rzeszy.
Normalne prace polowe były wykonywane przez całą wiele dziewczyn i zamężnych kobiet, których było około dwudziestu. Nie wszystkie pamiętam. Pracowały w folwarku m.in. dwie siostry Wróblówny, Wanda i druga młodsza, której imienia nie pamiętam, córka stelmacha Helenka oraz córka drugiego stolarza Sabinka. Sabinka nawet została matką chrzestną naszej najmłodszej latorośli Kazimiery Teresy, urodzonej wiosną 1944 roku. Nie pamiętam natomiast, kto został ojcem chrzestnym. Chrzest odbył się w Górze św. Małgorzaty. Obchodów tej uroczystości też specjalnie nie pamiętam, mogę tylko przypuszczać, że musiały jakieś być, bo tak się złożyło, że na Święta Wielkanocne skorzystaliśmy z zezwolenia na ubój wieprzka wyhodowanego przez mamę, a podzieliliśmy się nim z panem Bachmannem, który dostał zezwolenie na ubój. Takie to były czasy, ale zawsze coś nasza rodzina na tym zyskała, a przy okazji także nasi sąsiedzi.
W majątku pracowały również żony naszych folwarcznych fornali, m.in. pani Leśniewska, a także niejaka Hania moja pierwsza, okupacyjna sympatia. Była też Zosia Kobuz, która mieszkała za stacją, Sochacka, starsza kobieta i jeszcze wiele innych, których nie pamiętam.
Tak to powoli minęła wiosna 1944 roku Był to czas pełen nadziei dla nas Polaków pracujących u Niemców, czy to u bauerów, czy na terenie folwarku. Wśród robotników chodziły słuchy o różnych akcjach partyzanckich przeciwko niemieckiemu okupantowi. Ale na naszych terenach nikt ich nie widział, bo tu nie było lasów ani gór. Poza tym na obszarze Rzeszy możliwa była tylko konspiracja, o walce zbrojnej nie mogło być mowy. Polacy byli zbyt rozproszeni i bardzo kontrolowani.
Około lipca 1944 roku drogi prowadzące ze wschodu na zachód zaroiły się od uciekinierów niemieckich. Na furmankach, na rowerach uciekało to wszystko w głąb Rzeszy, byle dalej od bolszewików. Prowadzili swój nędzny dobytek, bydło, a na wozach rodziny. Naród panów zwiewał do Vaterlandu. Jakże miło było wspomnieć wrzesień 1939 roku! Ten exodus trwał przez jakieś dwa tygodnie. Potem nagle się urwał. To znaczy nie było żadnej ucieczki Ukraińców, niemieckich maruderów wojskowych itp. Natomiast obserwowaliśmy wzmożony przelot różnych samolotów, prawdopodobnie niemieckich. Latały one dosyć nisko. Natomiast wysoko latały prawdopodobnie samoloty alianckie. Wtedy to po raz pierwszy widziałem chyba ze dwa razy potężny niemiecki samolot transportowy o sześciu silnikach, po trzy na każdym skrzydle. Poza tym to monstrum miało jako podwozie dwie gąsienice zamiast kół. Leciał dosyć nisko, tak że mogłem go doskonale obserwować. Robił wrażenie! Nigdy później nie widziałem takiego samolotu.
Pod koniec lipca 1944 roku w Witoni rozlokowała się niemiecka jednostka artylerii przeciwlotniczej. Natomiast od strony wschodniej, czyli od Warszawy słychać było dudnienie ciężkiej artylerii. Ziemia aż stękała od tych wybuchów. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ludzie po cichu mówili, że ruskie dają w dupę szwabom. Żyliśmy nadzieją, że nareszcie nadejdzie wyzwolenie od tych Niemców. Szczególnie, że na naszych polach zaczęliśmy znajdować ulotki PKWN-u, w których ogłaszano Manifest Lipcowy. Zebrałem kilka i przeczytałem naszym robotnikom. Wiadomość o powstałym rządzie Bieruta i Gomułki, tzw. rządzie lubelskim z Wandą Wasilewską, była dla nas odciętych od wszelkich wiadomości prawdziwą rewelacją. Wreszcie będzie wolna Polska i to robotnicza! Na naszych terenach przecież nikt nie znał metod działania bolszewików, nie słyszał o eksterminacji Polaków dokonywanej na terenach wschodnich. Przecież tamci obiecywali nam ziemię dla chłopów, fabryki dla robotników, szkołę dla młodzieży A wcześniej mieliśmy niemieckie obozy koncentracyjne, więzienia i inne prześladowania. W tej sytuacji czekaliśmy z utęsknieniem na nowy ład. Z zainteresowaniem i wiarą czytaliśmy słowa kierowane do nas robotników. Wierzyliśmy, że na pewno będzie lepiej niż pod okupacją niemiecką.
Kiedy zrzucono te ulotki, Niemcy dostali szału. Zaczęli ich szukając po polach i u ludzi, ale nikt im tego nie ułatwiał. Tymczasem ze stacjonującej w Witoni jednostki niemieckiej do naszych czworaków wieczorami zaczęli przychodzić na podryw dwaj żołnierze. Lubili kręcić się koło naszej klatki, gdzie mieszkała Kornelia, siostra pani Durysowej, a czasami przychodziły też inne panny. Miałem więc możliwość próbować rozmowy w języku niemieckim z tymi młodymi mężczyznami. Byli tacy sami jak nasi chłopcy. Na cholerę im była potrzebna wojna! Ale musieli na nią iść, albowiem Befehl ist Befehl, a jak nie, to więzienie. Ale z tymi żołnierzami wiązało się coś niepokojącego. Huk armat był nieustanny. Poza tym nasilały się pogłoski od tych, co czasami czytali niemieckie gazety lub słuchali radia, że w Warszawie wybuchło powstanie. Co i jak, tego nikt nie umiał dokładnie podać. My robotnicy mieliśmy absolutny zakaz dostępu do jakiejkolwiek informacji. Byliśmy jak to przysłowiowe dziecko we mgle. Przecież jak już wspomniałem, polskiej prasy nie było, nawet tej wydawanej przez Niemców. Radia Polacy również nie mieli, to skąd mieliśmy cokolwiek wiedzieć W naszym folwarku praca trwała normalnie, ciężko harowaliśmy przy żniwach. Lato bowiem było niezwykle upalne tego roku. Niemieccy żołnierze z pelotki przemalowywali samochody terenowe na kolory ochronne. Widziałem to po raz pierwszy. Najpierw opalali starą farbę palnikiem, następnie czyścili te miejsca i dopiero potem nakładali farbę ochronną, malując w esy floresy, przeważnie w różne łaty.
Już w połowie sierpnia, tak jakoś w niedzielę, niemieccy żołnierze zorganizowali pokaz filmowej kroniki wojennej. Zrobili to w jednej ze stodół. Zasilanie mieli z generatora, który stał na dziedzińcu. Ekran rozwiesili na belce i przy zamkniętych wrotach nawet był dosyć wyraźny obraz. Zebrało się wiele osób, z naszego folwarku i z innych niemieckich gospodarstw. Nawet sami Niemcy przyszli na ten pokaz, bo przecież oni też nie chodzili do kina, bo najbliższe było w mieście, czyli w Kutnie lub w Łęczycy. Dla nas to było wielkie przeżycie, bo przecież przez całą wojnę nie byliśmy w kinie! Na filmowych obrazach z frontu po raz pierwszy zobaczyłem wysadzanie torów kolejowych oraz niszczenie zakładów i fabryk przed oddaniem ich Rosjanom. Następnie pokazano walki na froncie zachodnim, oddziały toczące boje z aliantami. Niemcy pokazywali też jak przygotowywali rakiety V-1 w podziemnych magazynach i następnie odpalali je w kierunku Londynu. Strzelanie z działa grubej Berty było filmowane z walk powstańczych w Warszawie. Widzieliśmy to pierwszy raz i zrobiło to na nas niesamowite wrażenie! Jednak największą frajdę miały dzieciaki, które jak te wróbelki siadały na klepisku stodoły i z rozdziawionymi dzióbkami oglądały po raz pierwszy w życiu ruchome obrazki na ekranie.
Długo jeszcze po tych pokazach komentowaliśmy obejrzane zdarzenia. Po pewnym czasie, gdzieś tak na początku września, żołnierze z obrony przeciwlotniczej gdzieś się przenieśli. Powoli przechodziliśmy na jesienny rytm pracy w folwarku. To znaczy, że jak co roku przygotowywaliśmy się do zbiorów płodów rolnych na zimę. Były prowadzone omłoty zebranych latem zbóż, które czym prędzej Niemcy zabierali do centralnych rejonów Rzeszy, ciągle bombardowanych przez Aliantów. Całe szczęście, że pan Bachmann część tych zbiorów zostawiał dla swoich robotników. No i oczywiście dla siebie.
Jesienią też, widocznie z uwagi na sytuację na froncie wschodnim, pan Bachmann zlecił stelmachowi panu Czarneckiemu oraz ojcu Sabinki przygotowanie skrzyń. Aby przyspieszyć prace na pewien czas przydzielił mnie nawet do pomocy ojcu Sabinki. Dobre to było zajęcie, bo w cieple i człowiek tak się nie narobił jak w polu czy gospodarstwie. Ale co dobre nie może trwać długo. Po przygotowaniu pewnej, dosyć dużej liczby skrzyń, porozdzielano je po niemieckich rodzinach. Dla nas był to oczywisty znak, że już wkrótce będą musieli uciekać. Opanowała nas wielka radość i z niecierpliwością oczekiwaliśmy na ten moment.
Tej jesieni jak co roku dołowaliśmy ziemniaki, buraki pastewne dla bydła i liście na kiszonkę. Dni stawały się coraz zimniejsze. Zapowiadała się kolejna mroźna zima. Święta Bożego Narodzenia tego roku nie były zbyt radosne. Oczywiście głodu specjalnie nie było, były przecież jakieś produkty na Wigilię, niemniej jednak choinki nie mieliśmy. Nie mówiąc już o prezentach, gdyż takiego pojęcia nie znaliśmy! Powoli nam te święta przeszły. Cały zysk to był jedynie wypoczynek, podczas którego pograliśmy jak zwykle w karty. Ulubioną naszą grą była hazardowa gra w oczko, ale my graliśmy nie na pieniądze tylko na punkty.
Na koniec roku 1944 dzięki pracy fizycznej z chorowitego chłopaka stałem się silnym młodzieńcem. Miałem bardzo wyrobione mięśnie rąk i nie ulegałem już częstym przeziębieniom. Wiele wydarzeń i ludzi z tego okresu zatarło się już w mojej pamięci, ale do dziś wspominam pracującego u nas dorywczo stelmacha. Był to staruszek, który chętnie opowiadał dzieje biblijne, a szczególnie upodobał sobie Babilonię i Asyrię. Mogłem z nim na te tematy trochę podyskutować dzięki książkom pani Kamińskiej. Lubił szczególnie temat króla Nabuchodonozora. Dyskutowaliśmy sobie o wiszących ogrodach Semiramidy i w ogóle dużo się też od niego dowiedziałem. Mile go wspominam.
Przebywający z nami w folwarku Matusiak, były praporszczyk z carskiego wojska, opowiadał nieraz o swojej służbie przed I wojną światową pod japońską granicą. Mrozy były tam wówczas tak duże, że ziemia nocą pękała. Huk był przy tym tak potężny, że wartownicy nie wiedzieli czy to przypadkiem nie atak Japończyków. Mieli też tam na terenie koszar niedźwiedzia uwiązanego na łańcuchu, którego sołdaci lubili drażnić i dźgać bagnetami. Kiedyś zwierzę tak się wściekło, że zerwało się z łańcucha. Co się wtedy działo, to aż strach pomyśleć! Awantura była straszna, bo dowódca doszedł do sedna sprawy i kilku żołnierzy dostało dodatkową służbę. To jeszcze nic, gdyż kilku sołdatów było przez tego miśka poturbowanych. Podczas I wojny światowej w 1914 roku Matusiak dostał się do niewoli w Prusach Wschodnich. Tam dotrwał do końca wojny i stamtąd go zwolnili już do wolnej Polski.
W pamięci utkwiła mi też awantura z Michałem Czarneckim. Kiedyś pracowałem z którąś z dziewczyn na polu przy grabieniu, a obok pracował z końmi Czarnecki. Chłop lubił babki. Jego żona, wiedząc o tym, często się o to wściekała. Tego dnia zaczął się zalecać do tej dziewczyny, a ona też nie była wobec niego obojętna. Ja na ich amory patrzyłem obojętnie z daleka. Dopiero jak mi kazał sobie pójść na folwark, to się wściekłem, bo co on miał mi do rozkazywania! Zaczęła się awantura. W pewnym momencie skoczyłem do niego z widłami. Nie wiadomo jak by się to skończyło, gdyby w porę się nie zreflektował. Potem mój ojciec dochodził o co tu poszło, ale żadne z nas trojga nie chciało puścić pary z gęby. Dopiero po pewnym czasie sprawa przycichła, a mnie złość minęła. Michałowi zresztą też nie zależało na wyjaśnieniu sprawy. Tylko jego żona miała potem do niego pretensje, bo go dobrze z tej strony znała, ale to już nie moja sprawa. Niemniej jednak kiedyś Czarnecki się zemścił, oskarżając mojego ojca, że podrywał Stefcię Matusiaka. Oczywiście Michał był zazdrosny o wszystkie baby. Natomiast donos, czyli to co zrobił, to świństwo najgorszego gatunku. Bo nie było na to żadnych dowodów, a spowodowało to u nas tylko awantury domowe, które pamiętam do dziś. Ale czas to wszystko załagodził, szczególnie, że ojciec nie dawał żadnych podstaw do jakichkolwiek podejrzeń.
Nie wspomniałem jeszcze o naszych rodzinnych maluchach. Jasia w 1944 roku pracowała już na folwarku, za to Hania, Marysia i Czesio byli wolni od wszelkiego rodzaju obciążeń. Tereska była jeszcze oseskiem. Dzieci przynosiły nam do pracy śniadanie i po południu podwieczorek, szczególnie latem.
Były to skromne posiłki, ale bez nich byłoby jeszcze gorzej. Podstawowym daniem był chleb, a ponadto zupy typu barszcz i zalewajka. Poza tym dzieciaki chodziły z mamą na cmentarz, gdzie została pochowana żona dziadka Tomasza. Ja mało pamiętam tego rodzaju odwiedziny na cmentarzu.
Nowy rok 1945 powitaliśmy bez specjalnego entuzjazmu. Jedynie co było pewne to silne mrozy, które dawały się nam we znaki. Opadów śniegu specjalnie nie było. Przy tej zmarzniętej ziemi daleko ze wschodu niósł się odgłos wystrzałów armatnich. Zwiastował nam nadzieję na rychłe oswobodzenie. Gdzieś tak około 10 stycznia we wsi Witonia i w folwarku zaczął się ruch. Nasi lokalni Niemcy zwozili do spichlerza na folwarku kufry i walizy z różnym dobytkiem, który mieli nadzieję wywieźć ze sobą do Rzeszy. Około 15 stycznia przed wieczorem ujrzeliśmy od strony Łodzi piękne fajerwerki. Od Witoni to około 50-60 kilometrów. Niemniej słychać było wybuchy. Było to bombardowanie miasta i doskonale było widać choinki świetlne zrzucane z rosyjskich samolotów na spadochronach i wolno opadające na miasto.
Następnego dnia pan Bachmann zarządził ładowanie swoich betów na dwa wozy. Na jedne z nich załadował się potem z żoną i synem Ryszardem. Pojechali z nim dwaj nasi fornale Michał Czarnecki i Durys. Nie mieliśmy do nich żadnego żalu, krzywdy nam nie zrobili, ale mieliśmy satysfakcję, że jadą. Dzięki pracy w tym folwarku nie wywieziono nas do centralnej Rzeszy, gdzie było dużo gorzej, bo z żywnością było ciężko i te tereny były bombardowane przez aliantów.
Pan Bachmann nie chciał wziąć na podwodę ojca ze względu na naszą liczną rodzinę. Z tego samego powodu nie zdecydował się na Walczaka. Okazał się więc przyzwoitym człowiekiem. Inni Niemcy w tym czasie też się ewakuowali, a prawdopodobnie i niemieccy żandarmi, bo nie było ich już nigdzie widać.
Wspomnę jeszcze o tym bombardowaniu. Było to widowisko piękne dla nas patrzących z oddali. Natomiast dla tych, których bombardowali, to była tragedia. Rosjanie niszczyli bowiem dworce kolejowe w mieście. My jednak nie myśleliśmy o tym, tylko radowaliśmy się, że nareszcie przyjdzie wyzwolenie. Z dnia na dzień wzmagał się huk armat, a bocznymi drogami ciągnęły niedobitki niemieckich oddziałów. Szli zmaltretowani i zziębnięci. To już nie byli ci sami panowie świata z 1939 roku.
Było to chyba 19 stycznia 1945 roku, kiedy jedna taka grupa niemieckich maruderów wędrowała polami od strony Nędzerzewa, omijając większe osiedla. Z tej to grupy odłączyło się kilku żołnierzy, którzy weszli do Witoni. Być może, żeby się zorientować w sytuacji frontowej albo z głodu. Nagle od strony Strzegocina i Anusina pojawił się rosyjski patrol na samochodzie pancernym. Kiedy zobaczyli we wsi maruderów niemieckich, natychmiast otworzyli do nich ogień. Niemcy zaczęli się bronić i wywiązała się kilkuminutowa walka. Po tej wymianie strzałów niemiecki oddział w popłochu wycofał się na pola do swoich. Rosyjski patrol już ich nie atakował, tylko objechał wioskę i powoli wycofał się do Strzegocina.
Teraz dopiero okazało się, że z oddziałem rosyjskim był syn jednego z polskich rolników, który pokazywał Rosjanom drogę do wsi i służył im za przewodnika. W czasie tej strzelaniny chłopak ten, nie mający przeszkolenia wojskowego, został ciężko ranny i zmarł. Poza tym po stronie niemieckiej zginął jakiś własowiec. W strzelaninie został ranny, ale później żołnierze z patrolu dobili go i pozostawili koło kuźni. Po wyjeździe Rosjan zrozpaczona polska rodzina zajęła się swoim synem, a my oglądaliśmy tego zabitego własowca.
Następnego dnia przyjechali polscy żołnierze. Było to chyba 20 stycznia. Po raz pierwszy od września 1939 roku zobaczyliśmy polskie mundury. Dziwiły nas tylko te orzełki na czapkach podobne do wrony. Ale najważniejsze, że byli to nasi! Zaraz też po wizycie tych żołnierzy pojawiły się pierwsze regularne oddziały wojska sowieckiego. Mróz był siarczysty, jakieś kilkanaście stopni, więc ubrani byli w walonki, czapki uszatki, spodnie waciane i kufajki oraz w białe, ciepłe kożuszki. Przez Witonię szły później na zachód kolejne oddziały piechoty uzbrojonej w karabiny maszynowe. Jechały też samochody pełne sprzętu. Byliśmy już pewni, że Niemców szlag trafi. Polscy robotnicy odzyskali wolność. Niektóre rodziny zaczęły już wracać do swoich gospodarstw. Na Anusinie podobno jakiś polski gospodarz chciał zabić Niemca osiedlonego w jego gospodarstwie.
Tymczasem u nas w folwarku rozlokował się jakiś rosyjski oddział. Było to już przed wieczorem. Żołnierze rozłożyli się w stodołach, oficerowie natomiast u różnych ludzi po domach i we dworze. W naszej ciasnej izdebce ulokowało się chyba dwóch oficerów. Ogrzewali się i wypoczywali po tym zimowym marszu. Natomiast my robotnicy i fornale postanowiliśmy dostać się do magazynu, w którym Niemcy przed ucieczką złożyli swoje kufry. Nazywaliśmy ten magazyn lamusem. Był to solidny budynek, zbudowany kilkadziesiąt lat wcześniej z dużych bloków kamiennych, z kratami w oknach. Dostaliśmy do niego klucz od pana Leszczyńskiego pod pretekstem pobrania pokarmu dla koni. Tam były te niemieckie kufry, których nie zdążyli wywieźć. Na samym początku po otwarciu lamusa trochę ze strachem zajrzeliśmy do jednego kufra. Znajdowały się w nim różne rzeczy potrzebne w podróży, jak bielizna, ręczniki i tym podobne. Każdy sobie wziął po trochę to co mu przypadło. Ja znalazłem piękne buty oficerki i chciałem je zabrać, ale wyrwał mi je jeden z żołnierzy rosyjskich, którzy przyłączyli się do rozbierania tych kufrów. Byłem wściekły, ale nic nie mogłem poradzić. Kląłem tylko na niego w myślach.
Rwetes jaki powstał przy otwieraniu skrzyń był straszny. Każdy wyrywał co się dało, jeden przez drugiego. Ja, widząc to, wziąłem naszego Stacha do pomocy i razem złapaliśmy cały kufer, po czym cichcem wyszliśmy z tego bałaganu. Zdobycz zanieśliśmy do stodoły obok i tam zamknęliśmy. Był to już ostatni moment, bo wkrótce oficerowie rosyjscy zorientowali się w sytuacji i wygonili wszystkich z magazynu. Co kto wziął, to jego, ale nie było tego wiele. Prawie wszystko zostało w lamusie.
Przed budynkiem postawili wartownika. O mało nie skończyło się to tragedią, bo wieczorem ojciec poszedł pod ten magazyn po owies dla koni. Wartownik widząc go natychmiast wystrzelił w górę i położył ojca na ziemi. Dopiero po przyjściu jakiegoś starszego stopniem zwolniono go i wrócił do domu. Kiedy nam to opowiedział, zrobiliśmy mu awanturę, że gdzieś go nosi wieczorem. Natomiast jeszcze wcześniej, kiedy było widno, uchwaliliśmy, że za naszą pracę w czasie okupacji należy się robotnikom folwarcznym jakaś rekompensata. Ojciec i inni poszli do obory i wyprowadzili dorodną jałówkę z przeznaczeniem na konsumpcję. Tymczasem pan Leszczyński, który jak już wspomniałem był ojcem właścicielki tego folwarku, stanowczo się temu sprzeciwił. Nie pozwolił na zabicie krowy zapowiadając, że jeśli nie odstąpią, to krew się poleje. Na to ojciec podszedł do niego z nożem w ręku i powiedział: krew się poleje, ale pańska! Reszta robotników go poparła i pan Leszczyński musiał ustąpić. Cóż to była dla niego za strata, skoro stado liczyło około 30 krów Po tylu latach pracy ludziom należała się chociaż ta jedna jałówka. Zresztą robotników poparli i rosyjscy oficerowie, którzy u nas kwaterowali.
Po oprawieniu i podzieleniu mięsa na wszystkie rodziny, w czworakach zaczęło się gotowanie. Nie wiem skąd, ale wieczorem znalazła się i okowita. Mama tylko gotowała i każdemu przydzielała jego porcję. Pamiętam zadymioną izbę pełną ludzi, którzy się u nas zebrali. Oczywiście popijali tylko dorośli, w tym także oficerowie. Rosyjscy oficerowie opowiadali, jak to teraz będą rządzili robotnicy, a panów już nie będzie. Tłumaczył to wszystko na język polski Matusiak, były praporszczyk z carskiego wojska. Ludzie się cieszyli, że Niemców już niema. Pogaduszki trwały do późna w noc. Wreszcie znużenie nas opanowało i senność. Pokładli się wszyscy, jak kto mógł, dzieci na łóżkach, dorośli zawinięci w kożuchy na ziemi, bo przecież w izbie było ciepło. Taki był pierwszy dzień wolności, czy raczej pierwsza noc.
Rano jak zwykle musiałem pójść do oporządzania stada krów, bo zimą innej pracy nie było. Wszedłem do drugiej stodoły i chciałem brać siano, a tu pod sianem co rusz ktoś leży. Okazało się, że to Rosjanie. Spali zmordowani marszem i mrozem w tych swoich kożuchach, kufajkach i walonkach, a broń leżała koło nich. Jak oni nie pomarzli w czasie tych dużych mrozów, to nie wiem do dziś. Całe szczęście, że mi nie przyłożył który za to deptanie po nich, bo przecież tak było. Ale widocznie byli zbyt zmęczeni, bo nawet nie reagowali.
Tego samego dnia po śniadaniu oddział kwaterujący w naszym folwarku zebrał się i wymaszerował na zachód. O ile sobie przypominam zabrali na wozy resztę tych kufrów z naszego spichlerza.
Przez cały czas od północnego zachodu słychać było głuchy huk armat. Tymczasem u nas zaczęły się nowe porządki. W środku wsi zakwaterował się rosyjski oddział NKWD. Pojawili się jacyś polscy ludzie z podziemia, ale nie wiadomo było dokładnie z jakiej formacji. Nikt tego nie wiedział. Zaczęto organizować służbę porządkową we wsi. My z Jankiem Kowalskim zapisaliśmy się do niej. Dostaliśmy białoczerwone opaski, jakieś karabiny, które pamiętały I wojnę światową i zaczęliśmy patrolować okolicę. Chodziło o to, żeby ludzie nie kradli i nie niszczyli mienia w opuszczonych gospodarstwach.
Pamiętam jak zorganizowano podwodę dla tego zabitego własowca, którego gdzieś wywieziono, aby go pochować. Na naszym posterunku było nas kilkunastu chłopaków, ale nikogo oprócz Janka nie znałem. Polski komendant rezydował obok wojennego komendanta NKWD w tym samym budynku. Było też kilku niższych rangą enkawudzistów, którzy na zmianę jeździli lub chodzili gdzieś ze swoim dowódcą.
Na pierwszy patrol wybraliśmy się z Jankiem do naszych czworaków. Zaraz też robotnicy zaczęli z nami rozmawiać, jakbyśmy dużo więcej od innych wiedzieli. Po tych rozmowach, gdy tylko wróciłem po służbie do domu, przyszła do mnie pani Leszczyńska żona naszego rządcy, jak go nazywaliśmy. Okazało się, że miała do mnie prośbę, żebym porozmawiał z Jankiem o zdarzeniu, mającym miejsce podczas okupacji, kiedy to pan Bachmann wysłał Janka do Rzeszy, konkretnie do Geislingen (chyba Zagłębie Ruhry). Chodziło o to, że Jasiu w zdenerwowaniu pokłócił się przy pracy z panem Leszczyńskim i nie chciał wykonać jego polecenia. Nie było to nic zdrożnego, ale jak to młody gniewny nie chciał i już! Na tę awanturę nadszedł pan Bachmann, no i po kilku słowach kilkakrotnie Jasiowi dał w twarz. Zakończyło się to wywiezieniem Janka do Rzeszy, skąd dopiero po dwóch latach powrócił jako chory. Stąd obawa pani Leszczyńskiej, że Jasiu będzie się mścił. Ja już z nim na ten temat rozmawiałem wcześniej i powiedziałem mu, żeby nie miał żalu do Leszczyńskiego, bo to nie jego wina, takie były czasy i już. Uspokojona tym pani Leszczyńska była mi bardzo wdzięczna. Ale nie dziwię się, że wcześniej się obawiała. Miała powody, bo niektórzy potrafili być mściwi i za różne krzywdy odpłacali dużo większymi, zresztą nie zawsze słusznie.
Któregoś dnia komendant posłał mnie do folwarku w pobliżu stacji kolejowej Witonia. Należał on do Niemca, który również przed wojną był jego właścicielem. W czasie wojny musiał podpisać folkslistę, bo był przecież Niemcem z dziada pradziada. Tego się nie wypierał. Natomiast przez całą wojnę chronił polskich robotników i nikogo nie wysłał na roboty przymusowe w głąb Rzeszy. Umieli to docenić jego robotnicy i uprosili go, żeby nie uciekał przed Rosjanami, bo oni go obronią. Właśnie jego wezwał polski komendant, a podejrzewam, że i ten rosyjski też chciał go widzieć. Poszedłem do niego i powiedziałem, że jest wezwany na posterunek. Zapytał mnie, czy jest aresztowany, ale zgodnie z prawdą poinformowałem go, że może przyjść w dowolnym czasie, dogodnym dla siebie. Po tym zawiadomieniu wróciłem na posterunek i zameldowałem komendantowi wykonanie polecenia. Kilka godzin później pojawił się ten Niemiec. Rozmawiał z komendantami jakiś czas, a następnie zwolniony został do domu. Co później się z nim stało, nie wiem, bo w marcu wyjechaliśmy do Łęczycy.
Na służbie spędzaliśmy z Jankiem całe dnie. Poza patrolami po wsi często miałem dyżury na posterunku. W miarę upływu czasu sytuacja się normowała, niemieccy jeńcy byli transportowani na wschód, gdzie mieli pokutować za zbrodnie wojenne i odbudowywać zniszczenia jakich dokonali. Taka jedna grupa jeńców akurat zatrzymała się przed naszym posterunkiem. W tym samym czasie wracali też Ukraińcy wywiezieni przez Niemców do Rzeszy. Jeden młody chłopak ukraiński zobaczywszy tych jeńców niemieckich doskoczył do nich, żeby któremuś przyłożyć w gębę. Krzycząc za mojego baćkę... trochę jednemu przyłożył. Ale nasi z posterunku szybko go powstrzymali, bo jeniec przecież nie mógł się bronić.
Pewnego dnia stałem na warcie przy wejściu do posterunku, kiedy to jeden z chłopaków, który był akurat po służbie, wracał ze wsi na kwaterę. Widząc go zażartowałem Po co wracasz, a ten niewiele myśląc otwartą dłonią przyłożył mi w ucho aż zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Był to tak niespodziewany atak, że nawet nie zdążyłem się zasłonić. Ale po sekundzie szlag mnie trafił i wpadłem do komendanta z krzykiem: gdzie tu jest jakiś karabin, ja tego skur zastrzelę! Zrobił się raban na posterunku, bo nie wiedzieli o co chodzi. Wyleciał ze mną komendant z bronią w ręku i dopiero jemu wszystko wyjaśniłem, ale tamten sukinsyn już sobie poszedł. Okazało się potem, że cholera pochlała sobie wódy, tak że nie wiedział nawet gdzie był. Mało brakowało, a dostał by kulę. Na drugi dzień przyszedł do mnie z przeprosinami. Ale co się z niego naśmiali, że o mało śledzia nie zjadł! Mnie natomiast komendant nie pozwolił chodzić z nabitym karabinem mówiąc, że wybił bym mu posterunkowych. Moim zdaniem niektórych by należało!
Pod koniec lutego komendant naszej placówki MO przydzielił mnie do powożenia bryczką rosyjskiego wojennogo komandira, z którym wyjeżdżał nasz komendant i jeden z enkawudzistów w obstawie (z pepeszą). Jeździliśmy po dworach, których w naszej okolicy było kilka, między innymi Ktery, Strzegocin, Leszno. W tych dworach zbierali się robotnicy, a wojennyj komandir agitował ich do parcelacji gruntów i zachwalał zdobycze klasy robotniczej. Zaczynała się komunizacja Polski. Te dwory znałem jeszcze z czasów wcześniejszych, kiedy to pan Bachmann był szefem NSDAP w Witoni. Otóż w tym okresie z dużych miast z głębi Rzeszy przywożono do Warthegau (tak nazywał się okręg Warty) niemieckie dzieci. Były one rozmieszczane w dużych dworach u Niemców. Wspomniałem już o tym działaniu trochę wcześniej, bo i u nas czyli u pana Bachmanna było ich dwoje. Kiedy przychodziły święta Bożego Narodzenia czy wielkanocne, dla tych dzieci były zbierane i rozsyłane paczki świąteczne. Mnie zawsze pan Bachmann powierzał to zadanie, więc jeździłem po dworach na rowerze. Mimo że były to dzieci niemieckie, żal mi ich było, bo co one zawiniły, że ich rodzice zgotowali im taki los.
Tymczasem na naszym posterunku kazali nam pisać podania o przyjęcie do Milicji Obywatelskiej. Janek Kowalski napisał to podanie i został przyjęty. Natomiast ja nie chciałem i w związku z tym odszedłem z posterunku. Nasza rodzina po uzgodnieniu warunków z panią Kantorkową, około 15 marca 1945 roku przeprowadziła się do Łęczycy. Oczywiście zabraliśmy ze sobą naszą Mećkę. Zamieszkaliśmy na Ozorkowskim Przedmieściu, w niedużej izdebce na terenie gospodarstwa pani Kantorkowej. Było tak samo ciasno jak w Witoni, ale byliśmy już do tego przyzwyczajeni. We trzech, to znaczy ojciec, ja i brat Staszek zaczęliśmy pracować w gospodarstwie pani Kantorkowej. Wszelkie roboty wymagające zaprzęgu konnego i na roli robił ojciec, a my ze Stachem wykonywaliśmy prace pomocnicze i ręczne, jak to zwykle w gospodarstwie. Było to gospodarstwo ogrodnicze, a więc w obowiązkach mieliśmy wszelkie prace przy inspektach, a potem przy sadzeniu rozsady i pieleniu. Wykonywaliśmy je pod kierunkiem ogrodnika, który mieszkał po przeciwnej stronie ulicy. Miał ładną córeczkę, która też chodziła do szkoły.
Już w marcu 1945 roku uruchomiono w Łęczycy szkołę, więc nasze dzieciaki Jasia i Hania zapisane zostały na naukę dzienną, żeby uzupełnić sześcioletnie zaległości. Natomiast my ze Stachem poszliśmy do szkoły wieczorowej. Stachu do V klasy szkoły powszechnej, a ja do klasy VI. Było to ciężkie zajęcie. Przez te sześć lat nikt nas nie uczył, a w domu też nie mieliśmy do tego okazji i warunków.
Z tego okresu nie pamiętam specjalnie żadnych szkolnych wybryków, bo nie mieliśmy do tego głowy. Chodziło przecież o to, żeby czegokolwiek się nauczyć. Nie pamiętam też żadnych kolegów z klasy. Spotykaliśmy się tylko z braćmi Kaczyńskimi, których ze Stachem znałem jeszcze z listopada i grudnia 1939 roku, właśnie ze szkoły powszechnej w Łęczycy. Był to krótki okres, kiedy to Niemcy pozwalali chodzić polskim dzieciom do polskiej szkoły. Ale w 1940 roku już nie. Kaczyńscy chodzili potem trochę do szkoły zawodowej w Łęczycy, bo pracowali w różnych warsztatach (np. w krawieckim czy mechanicznym). Tym dzieciom Niemcy pozwalali chodzić do szkoły zawodowej, gdzie uczono nawet języka niemieckiego. Tyle chociaż zyskali mieszkając w mieście, my na folwarku tego nie mieliśmy.
Czasem ze Stachem odwiedzaliśmy nasze dawne lokum za parkiem, gdzie mieszkaliśmy na początku okupacji i skąd kilka lat wcześniej wysiedlił nas gestapowiec. Kiedyś wracając z tych odwiedzin natknęliśmy się na bandę łęczyckich łobuziaków. Od słowa do słowa nawiązała się rozmowa, która przeszła w awanturę. Ich kilku, a nas dwóch. Stasiu dał nogę i mądrze zrobił. Natomiast ja nie miałem zamiaru ustąpić. Może bym ich przestraszył, bo myśleli, że mam nóż w kieszeni, ale ja po rycersku zaprzeczyłem i pokazałem gołe ręce. W wyniku starcia gołymi rękami wyniosłem kilka siniaków. Brzydko to wyglądało. W domu pytali mnie później, czemu jestem taki poobijany. Trzeba było skłamać, że się potłukłem przy pracy. Nie bardzo wierzyli, ale jakoś mi to uszło. Po pewnym czasie byłem już mądrzejszy i z tymi łobuziakami nawet się zaprzyjaźniliśmy.
Muszę jeszcze wspomnieć o jednej bardzo ważnej sprawie. Otóż już od świąt Bożego Narodzenia 1944 roku dostałem dosyć przykrej dolegliwości. Mianowicie zapalenia spojówek w obu oczach. Były czerwone i piekły mnie. Słabo rozróżniałem barwy oraz odczuwałem ból przy świetle słonecznym. Przez pewien czas jakoś to znosiłem, ale w Łęczycy chodząc do szkoły nie mogłem korzystać z książek, wobec czego postanowiłem pójść do lekarza. Lekarz stwierdził brak witamin i dał mi jakieś krople. Mój stan trochę się poprawił, ale skutki choroby odczuwałem jeszcze przez wiele miesięcy.
W Łęczycy mieszkaliśmy już w końcowym okresie wojny. Przez miasto przechodziły całe stada pędzonych przez Rosjan krów i koni. Wszystko szło na wschód. Rosjanie ograbiali nie tylko niemieckie, ale i polskie folwarki. Wzięli nawet nasze przedwojenne konie arabskie z polskich hodowli. Oni wtedy mieli wszystko w swoich rękach i z tego korzystali. Szły też na wschód grupy niemieckich jeńców. Wywożono urządzenia fabryczne, a nawet rozbierano tory kolejowe. Wszystko tam się przydawało, nieważne czyje to było. Pamiętam ruch pociągów na stacjach kolejowych, przez które szły całe transporty. Jeden z takich transportów z bydłem był konwojowany przez naszych żołnierzy, a było to dziewiątego maja. Grupa ta zatrzymała się na odpoczynek w gospodarstwie pani Kantorkowej. Nagle żołnierze ci zaczęli strzelać z pepeszy jak szaleni! Nie wiedzieliśmy co się stało. Po chwili gruchnęła wieść, że wojna się skończyła. Nareszcie! Pamiętam ogólną radość, że wreszcie koniec naszej niedoli.
Świętowanie tego wieczoru było ogólne. Żołnierze popijali i cieszyli się, a my razem z nimi. Zaraz też przywieziono do nas przesiedleńców z Kresów Wschodnich. W naszym gospodarstwie osiedliła się jakaś rodzina z Wileńszczyzny. Mówili takim śpiewnym językiem i byli bardzo biedni, nic prawie ze sobą nie mieli. My już to kiedyś sami przeżywaliśmy, więc jak tylko było można to im pomagaliśmy, oczywiście sami niewiele mając. Ratowała nas przecież ta nasza Mećka, bo mleka nam nie brakowało, a i innym też można było dostarczyć. Po pewnym czasie rodzina ta wyjechała na Ziemie Odzyskane.
Posiadanie własnej krowy było w tym czasie prawdziwym bogactwem. Dlatego też pewnego dnia mama rankiem narobiła krzyku, że krowy nie ma w oborze. Byliśmy tym niezwykle poruszeni. Zaczęły się poszukiwania w najbliższej okolicy. Ale krowy jak nie było tak nie ma. W tej sytuacji szybko pobiegłem na posterunek Milicji i zameldowałem ,że ktoś nam ukradł krowę. Całe szczęście, że na tym posterunku spotkałem wujka Jatczaka, męża cioci Rózi, siostry ojca. Po powrocie z robót w Rzeszy zapisał się do Milicji w Łęczycy. Komendant wyznaczył go i jeszcze jednego milicjanta do szukania tej naszej krowy. Przyszliśmy do naszego domu i od obory zaczęliśmy szukać Mećki po śladach jakie zostawiała swoimi kopytkami. Były bardzo wyraźne. Cała nasza ekipa, czyli ojciec, ja, nasz Stasio i ci dwaj stróże nowego, demokratycznego prawa poszliśmy za krową po śladach. Ciągnęły się one przeszło kilometr i zaprowadziły nas do jednego gospodarza w Topoli Katowej. Weszliśmy do gospodarstwa i pytamy o Mećkę, a ten rżnie przygłupa, że nie wie o co chodzi. Ale po rozejrzeniu się zauważyliśmy ją stojącą w jego oborze. Tłumaczył się, że widocznie nocą sama przyszła do jego gospodarstwa, a on ją tylko schował, żeby jej nikt nie ukradł. Co za drań! Potem okazało się, że jego syn też służył w Milicji w Łęczycy i wujek go znał. W tej sytuacji krowę oczywiście zabraliśmy, ale sprawie szybko ukręcono łeb.
Po tym incydencie ojciec lepiej zabezpieczył naszą żywicielkę, bo była już zamykana na kłódkę. Tymczasem z przymusowych robót w Rzeszy wróciła część naszej dalszej rodziny. Przyjechała rodzina Ludwika Witczaka z Topoli Katowej (brat mamy). Do Jankowa wracały też rodziny gospodarzy. W szkole na nowo zadomowiła się rodzina kierownika, pana Olszaka. Zaczęła się też nauka w tamtejszej szkole. Życie powoli wracało do normy. My z ojcem obejrzeliśmy nasz przedwojenny dom, a właściwie jego zgliszcza. Po pożarze w 1939 roku zostały tylko ruiny, których nikt nawet nie uprzątnął, gdyż nikt nie zamierzał tu mieszkać. Natomiast w całości zachowała się stodoła.
Po obejrzeniu gospodarstwa rozmawialiśmy w naszej rodzinie o ewentualnym kupnie tego ziemi od właścicielki, czyli pani Wandy Kantorek. Jeszcze w marcu 1945 roku była ona niezdecydowana, chociaż nie odpowiedziała odmownie. Wtedy jeszcze nie była pewna, czy majątek (około 50 hektarów) pozostanie w jej rękach. Ale już w czerwcu 1945 roku nie chciała nawet mówić o sprzedaży! Tymczasem nam ze Stasiem praca u pani Kantorkowej absolutnie nie odpowiadała. Postawiliśmy warunek ojcu, że albo ona nam sprzeda Janków, albo odchodzimy. Ojciec był w kropce. Tymczasem stryj zamieszkały na Wilczkowicach zapisał się do wyjazdu na Ziemie Odzyskane. Wyjechał na Dolny Śląsk w czerwcu, transportem organizowanym przez Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR). Przysłał nam list, że objął tam gospodarstwo poniemieckie w miejscowości Krasowice. To był dla ojca argument. Postanowił przenieść się z rodziną na Ziemie Odzyskane. Zapisaliśmy się na kolejny transport PUR z zaznaczeniem kierunku na Dolny Śląsk. Tymczasem nasze dzieciaki kończyły szkołę, my pracujący też dostaliśmy świadectwa ukończenia naszych klas. Ostateczna rozmowa ojca z panią Kantorek odnośnie Jankowa nic nie dała, więc co było robić. Czekaliśmy na transport PUR z nadzieją na objęcie poniemieckiego gospodarstwa.
Najmocniej decyzję ojca przeżywała mama, która nie lubiła żadnych przeprowadzek. Szczególnie, że było to tak daleko i w obce strony. Natomiast my przekonywaliśmy, że tam już jest nasza rodzina, wujek Stanisław i że będzie jakieś oparcie, szczególnie, że sam nas namawiał do osiedlenia. Zresztą, wyjeżdżało tam wielu ludzi, żeby sobie poprawić byt i mieć pracę na swoim. W Łęczycy nic nas już nie trzymało. Brak było perspektywy na inną, lepszą pracę, a pracować nadal u pani Kantorek nie zamierzaliśmy. Nadal u niej pracowała jedynie siostra ojca, która przebywała u nas w Jankowie wiele lat, czyli ciocia Władzia Komorowska. Prowadziła kuchnię i opiekowała się domem doktorowej.
Przed wyjazdem odwiedzaliśmy naszą rodzinę Witczaków w Topoli Katowej, dzieciaki cioci Rózi Jatczakowej, rodzinę Kazimierczaków, u której podczas naszego wysiedlenia w 1941 roku mieszkaliśmy, dzięki ich życzliwości. A mieszkali oni po drugiej stronie posiadłości pani Kantorkowej, na tej samej ulicy Ozorkowskie Przedmieście.
Nastały gorące dni lipca 1945 roku. Zaczęło się kolejne pakowanie naszych skromnych betów. Przede wszystkim pierzyn, które służyły nam jeszcze przed wojną. Uratowaliśmy je z pożaru we wrześniu 1939 roku w czasie pamiętnej bitwy o Łęczycę. Potem służyły nam za Parkiem, w Witoni, w Łęczycy, no i teraz w tej dalekiej podróży.
Pewnego dnia na początku lipca dostaliśmy wiadomość transport czeka na pasażerów na stacji kolejowej Łęczyca. Załadowaliśmy się do wagonu towarowego, a Mećkę ulokowaliśmy w sąsiednim. Okazało się, że w tym samym wagonie jadą nasi znajomi. Była to rodzina Rykowskich z Jankowa. To znaczy konkretnie z dworu w Mniszkach. Rykowski był przed wojną ekonomem w tym dworze. Ucieszyło nas to spotkanie, a szczególnie mamę, która znała dobrze jego żonę, bardzo życzliwą kobietę. Były tam też ich dzieci syn Józef i jej córka z pierwszego małżeństwa, Marysia. Ojciec lubił sobie pogawędzić z panem ekonomem. Znali się przecież jeszcze wcześniej, bo przed samą wojną ustalali ceny za wynajmowanie łąki dla wujka Stanisława z Wilczkowic.
Wreszcie po skompletowaniu transportu i po przejęciu go przez ochronę żołnierzy WP dano sygnał do wyjazdu na Zachód.
Józef Bratosiewicz
Urzędnicy Kujawscy i Dobrzyńscy XVI-XVIII wieku T.VI, zeszyt 2 pod.red.A.Gąsiorowskiego
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: witonia
Chciałbym przedstawić następny artykuł opracowany przez heraldyka Pana Krzysztofa J.Guzka, ze Zdun k/Łowicza,
dotyczący tym razem projektu logo, odbywających się dorocznie gminnych dożynek.
DOŻYNKOWE SIGNUM
KILKA SŁÓW
O HERBIE WIELKIM GMINY WITONIA
Podczas prac nad herbem Gminy Witonia w 2010 roku narodziła się koncepcja opracowania signum (znaku, "logo") odbywających się dorocznie gminnych dożynek. Inspiracją stał się herb Stanisława Wituńskiego, znajdujący się w kościele parafialnym p.w. Św. Katarzyny w Witoni
Murowana, jednonawowa świątynia w Witoni, zbudowana była w 1550 r.. wewnątrz kościoła znajduje się pochodzące z tego samego okresu sakramentarium - czyli miejsce (analogiczne do tabernakulum, najczęściej znajdujące się w ołtarzu głównym) przechowywania Najświętszego Sakramentu.
Witońskie sakramentarium ma formę wysokiej kolumny, usytuowanej po lewej stronie nawy, stanowiące integralną część prezbiterium tej części kościoła, która przeznaczona jest dla duchowieństwa i służby liturgicznej (prezbiterium = chór kapłański, od łac. prezbiter = ksiądz); centralne miejsce w prezbiterium stanowi ołtarz, przy którym sprawowana jest liturgia.
Sakramentarium jako osobny element architektoniczny wnętrza świątyni, wykształciło się w sakralnej architekturze w epoce gotyku. Znane są świetne, pochodzące z tego okresu bogato zdobione w detal sakramentaria we wrocławskich kościołach: św. Marii Magdaleny i św. Elżbiety (z 1455 r.)
Witońskie, renesansowe sakramentarium, pochodzące z II połowy XVI wieku, zbudowane jest z kamienia i posiada trzy kondygnacje, z których w drugiej znajduje się nisza z figurką Melchzedecha, króla Salemu (prawdopodobnie obecnej Jerozolimy).
Melchizedech jest postacią biblijną imię to tłumaczy Leksykon biblijny jako król sprawiedliwości pojawiająca się w Księdze Rodzaju 14.18-20 (także w Starym Testamencie , PS.110,4), przedstawioną jako kapłan "Boga Najwyższego". Na powitanie Abrahama, przybywającego po zwycięskiej bitwie o Sodomę, w której odbił swego brata Lota, Melchizedech wyszedł na spotkanie patriarchy ofiarowując Bogu chleb i wino, i pobłogosławił Abrahama słowami: ?Błogosławiony niech będzie Abraham od Boga, Stworzyciela nieba i ziemi.
Najwyższa kondygnacja ozdobiona jest płaskorzeźbą rodowego herbu Rola Stanisława Wituńskiego, przedstawiciela rodu Wituńskich - drobnej szlachty, niegdyś właścicieli Witonii i okolic. Ma on formę herbu wielkiego, w którym dwa lwy (tzw. tarczownicy bądź trzymacze) w układzie antytetycznym dzierżą łapami kartusz (ozdobna tarczę) z godłem herbu Rola, zaś w polu kartusza umieszczone jest godło herbu Rola oraz dwa sygle "S" i "V" stanowiace monogram właściciela herbu, Stanisława Wituńskiego.
Na herb ten od połowy XVI wieku, tj. od ponad 450 lat patrzyły niezliczone pokolenia witońskich parafian
W trakcie prac nad herbem Gminy Witonia, gdy rozpatrywano różne odmiany herbu Rola, różniące się układem krojów płużnych (kos) dokonana została przez niżej podpisanego graficzna, barwna rekonstrukcja kartusza w polu ozdobnej tarczy z wolutami (czyli fantazyjnie wywiniętymi jej brzegami), barwionej czerwienią przynależną rodowemu herbowi Rola, znajdują się: godło herbu (róża heraldyczna z trzema krojami płużnymi (kosami) w rozstrój; srebrne/białe) oraz dwa sygle S i V, którym nadano barwę żółtą/złotą.
Stąd był już tylko jeden krok do opracowania kolejnego (lecz nieformalnego) znaku Gminy Witonia w formie herbu wielkiego przez dodanie dwóch trzymaczy w postaci lwów siedzących jak w płaskorzeźbie herbu widniejącego na sakramentorium oraz wstęgi z inskrypcją Gmina Witonia.
Wstęga ta jest istotnym elementem konstrukcji graficznej tegoż herbu, gdyż jednoznacznie identyfikuje, a jednocześnie umiejscawia gminę na mapie Ziemi Łęczyckiej.
Przed rokiem tenże projekt graficzny, wykonany przez niżej podpisanego w czynie społecznym, przesłany został władzom Gminy Witonia z propozycją wykonania w odpowiedniej wielkości i jego ekspozycji podczas dorocznych dożynek gminnych.
Powyższy projekt trafił w ubiegłym roku do urzędu gminy zapewne zbyt późno, gdyż nie był wyeksponowany na dożynkach; zaś w bieżącym roku o przedstawionej propozycji zapomniano.
Szkoda, gdyż w koncepcji eksponowania tegoż herbu podczas kolejnych, dorocznych dożynek dlatego też można go nazwać "dożynkowym signum" - zawarta jest pewna myśl: oto dożynki odbywają się pod egidą znaku byłego właściciela Witoni i okolicznych dóbr , czyli herbu widniejącego od ponad 450 lat w witońskim sanktuarium. Dodajmy tu, że widniejący na sakramentorium szlachecki herb Rola był w formie herbu niezwykle rzadko z Dawnej Polsce używany ( w zasadzie spotykamy go wśród rodów arystokratycznych vide: herb Raczyńskich); a jest to forma dostojna i szczególnie w heraldyce honorowa zaiste więc, iż Stanisław Wituński musiał być dla Witoni i okolicznych dóbr, a zapewne także i dla Ziemi Łęczyckiej postacią niezwykle zasłużoną.
Herb wielki widniejące na sakramentorium przez ponad 450 lat niezwykle mocno zakorzenił się w świadomości niezliczonych pokoleń witońskich Gminiaków. Ponadto publiczna ( a więc poza kościelna) ekspozycja tegoż herbu poszerza obszar prezentacji herbu Rola *), co spowoduje jeszcze większą identyfikację gminnej społeczności ze współcześnie opracowanym herbem Gminy Witonia, wszak używanym głównie w urzędowym obiegu.
Projektodawca wyraża nadzieje, iż wyżej przedstawiona propozycja pogłębi istniejącą, już olbrzymią obecnie więź mieszkańców z herbem własnej gminy.
A niezależnie od powyższego uzasadnienia Gmina Witonia mogłaby się szczycić jako nieliczna, o ile nie pierwsza gmina wiejska w Samorządowej Polsce !!! posiadaniem (wprawdzie nieformalnego) herbu w formie herbu wielkiego !
Niech się inni od Witończyków uczą !
Krzysztof J. Guzek
Member
of The Heraldry Society of Scotland
*) ustanowiony uchwałą Nr X/42/11 Rady Gminy Witonia w dniu 19 sierpnia 2011 r.
Zduny k/Łowicza. 23 sierpnia 2011 r.
Herb arystokratycznego rodu hrabiów Raczyńskich w formie pełnego herbu wielkiego:
z trzymaczami. koroną rangową, klejnotem, labrami i dewizą.
Strona 2 z 6